Trudno wyobrazić sobie, co przeżywały osoby, które doświadczyły w swoim życiu piekła obozu koncentracyjnego. Pewne jest, że widzianych tam okropności nie da się wymazać z pamięci. Specjalnie dla Czytelników „Wiadomości’ swoje wspomnienia opowiedział 97-letni kapitan AK WŁODZIMIERZ WOLNY, który spędził jedenaście miesięcy w niemieckim obozie KL Płaszów, a obecnie stara się o upamiętnienie zamordowanych tam dzieci.
Od harcerza do więźnia
Włodzimierz Wolny od 1931 roku należy do harcerstwa. Podczas II wojny światowej był członkiem II Kompanii Armii Krajowej „Żelbet”, która współpracowała z VII Kompanią, funkcjonującą w Piaskach Wielkich. Pracował też jako elektryk w niemieckiej firmie „Elin”, wykonującej zamówienia dla wojska (instalacje alarmowe, tajne telefony). – Niemcy każde pismo pisali na maszynie z przebitką, a kalki wyrzucali do kosza. My, przychodząc do pracy w nocy, skrzętnie te kalki wybieraliśmy i oddawaliśmy dowódcy. Dzięki temu mieliśmy gotowe pisma, raporty czy rozkazy na całe gubernatorstwo – wspomina kapitan Wolny. Z okna hotelu „Royal” mieli z kolei widok na Wzgórze Wawelskie, gdzie znajdowała się siedziba generała Franco. – Obserwowaliśmy i rozpracowywaliśmy, kto przyjeżdża na Wawel. Można to było łatwo rozpoznać, bo każda formacja miała inną rejestrację samochodów, np. SS białe tablice z czarnymi literami i dwoma charakterystycznymi „esami”. Z kolei sztab generalny nie miał na tablicach żadnych liczb, tylko same litery. Spisywaliśmy te numery i kolory tablic; trzeba też było zwrócić uwagę, czy jest to jednorazowy przyjazd, czy dane pojazdy pojawiają się codziennie.
Któregoś dnia pana Włodzimierza na odbijaniu planu przyłapał Hausmeister (zarządca budynku). Udało mu się wówczas wytłumaczyć, ale w swoich działaniach w partyzantce krakowskiej był już „spalony”. W 1942 roku zostawił zatem świeżo poślubioną żonę i wyjechał do Myślenic. Niecały rok później jako łącznik otrzymał polecenie przeniesienia rozkazu do dowództwa Armii Krajowej do Krakowa. Na ulicę Św. Krzyża, gdzie znajdowała się siedziba dowództwa, jednak nie dotarł, gdyż około godziny siódmej na Kazimierzu zorganizowano „łapankę”. – Zabrali mnie na Pomorską i tam przesiedziałem dzień i noc. W celi, do której trafiłem, mogło się zmieścić dziesięć osób, a nas było dwudziestu dwóch; czuliśmy się jak zapałki. Rano wszystkich zaczęli segregować – część wysyłali na Montelupich, część do Oświęcimia. Ja miałem papiery elektryka z firmy „Elin”, więc razem z kilkoma innymi zostałem odstawiony na bok. W końcu zapakowali nas (w sumie trzydzieści sześć osób) na samochody z plandekami, tak że niewiele mogliśmy zobaczyć. Kiedy jechaliśmy Wielicką, przeczuwałem już, że wiozą nas do Płaszowa. I tak rzeczywiście było.
Piekło obozu
Najbardziej wyniszczającym elementem życia w obozie była bez wątpienia praca – to na nią przeznaczano szesnaście godzin dziennie. W osiem godzin „odpoczynku” wliczano natomiast apele oraz nocne alarmy; na sen zostawało zatem około trzy godziny. Wiele osób pracowało w kamieniołomach; pan Włodzimierz trafił do Arbeitskomanda, które grodziło obóz drutami kolczastymi. – Wszystko – słupy betonowe i krążki z drutem – trzeba było nosić na plecach. Słupy dźwigało po dwunastu ludzi, bo każdy z nich ważył pięćset kilo. Ile razy się pokaleczyliśmy, poharataliśmy – nikt się tym nie przejmował… Na porządku dziennym było też bicie, a nawet zabijanie przy pracy. Zdarzało się, że strażnicy, chcąc dodatkowo udręczyć więźniów, kazali im po powrocie z pracy rozbierać baraki mieszkalne i montować je na nowo kilka metrów dalej. Dzień lub dwa później zarządzali zaś powrót w poprzednie miejsce.
Kolejną kwestię stanowiły posiłki, wydzielane więźniom w bardzo ograniczonych ilościach. – Chleba dosłownie tyle – opowiada kapitan, pokazując palcami kształt wielkości pudełka zapałek. – Do tego kawa, przypominająca wyglądem wodę z brudnych skarpet. To nam musiało wystarczyć do południa. W południe dostawaliśmy chochlę zupy, w której szczęściem było znalezienie kawałka ziemniaka, nie mówiąc już o jakiejkolwiek kaszy czy makaronie. Do tego znowu kawałeczek chleba, na raz do ust. Wieczorem raz jeszcze kawa i odrobina jakiejś mamałygi – to było całe żywienie. Nic więc dziwnego, że ludzie tam umierali z głodu.
„Niech Opatrzność nad nimi czuwa”
Słuchając tych słów, trudno powstrzymać wzruszenie – a to jeszcze nie koniec. Najbardziej przerażającą rzeczą, pojawiającą się we wspomnieniach pana Włodzimierza, jest los dzieci, które znalazły się w obozie. – Byłem świadkiem, jak wachmanki prowadziły dzieci w parach, jakby do przedszkola, po dwadzieścioro – trzydzieścioro, na specjalną łączkę, pod którą znajdował się okop. Dzieci przystawały dwójkami nad takim wysokim wałem, schodziły w dół, a tam już czekali na nie z bronią SS-mani. Zdarzało się, że nie zastrzelili ich od razu, tylko poranili, a następnie brali za nogi i ręce i wrzucali w ogień. Innym razem ustawiali po pięcioro dzieci i przestrzeliwali im główki z karabinu. Pierwszego dnia zdawało się, że serce się zatrzyma na ten widok, potem zamieniało się w kamień, bo człowiek nie mógł przecież nic zrobić, w żaden sposób pomóc – wspomina ze łzami w oczach pan Włodzimierz. Dodaje również, że był świadkiem rozstrzelania dyrektora szkoły w Woli Duchackiej.
Teraz kapitan stara się, aby pamięć o zamordowanych przetrwała nie tylko w jego opowieściach, którymi często dzieli się podczas różnego rodzaju spotkań, głównie z młodzieżą. – W obozie w Płaszowie straciło życie dziesięć tysięcy dzieci. W związku z tym zwróciłem się z prośbą do Prezydenta Miasta Krakowa, aby postawić chociaż maleńki kamień z prostym napisem: „Na tym miejscu naziści niemieccy rozstrzeliwali dzieci różnych narodów, o różnych religiach. Niech Opatrzność nad nimi czuwa.” Do takiego napisu nikt nie może się przyczepić. Nie chodzi o jakąś wymyślną formę, ale o pamięć, żeby ktoś, kto ten kamień zobaczy, zastanowił się, dlaczego on tu stoi. Dostałem jednak odpowiedź, że nie ma na to funduszy.
Tekst: Barbara Bączek
fot. Piotr Wolny
fot. (Kaj)