TOUTES PROPORTIONS GARDÉES, czyli z zachowaniem odpowiednich (stosownych) proporcji. Jedna z moich ulubionych dewiz. Brzmi po francusku, więc chyba elegancko, a ja choć nie znam tego pięknego języka, mam tę zasadę we krwi. Jest tym bardziej aktualna, gdy widzę radosne autokreacje, wręcz ich rozpasanie, na Facebooku. Wiadomo, każdy orze na tym polu jak może. Podziwiam tych, którzy trzymają się jakiegoś swojego stylu, trzymają poziom, a także tych, którzy wybrali dumne milczenie, na zasadzie „jak nie mam nic do pokazania i powiedzenia, to tego nie robię”, albo wychodzą z przyzwoitego założenia, że „nie wszystko jest na sprzedaż”. Są też tacy, ostrożni i nieufni, że po jakimś czasie FB może przekształcić się w coś przeciwko nam (też mam z tyłu głowy takie obawy, bo trzeba być naiwnym, aby ich nie mieć). Znać swoją miarę, to znaczy m.in. nie podpinać się pod coś, co nie jest nasze, nie przypisywać tego sobie, nie iluminować na pokaz światłem odbitym. Bo co by o mnie pomyśleli, gdybym strzelił sobie focie tuż tuż, ramię w ramię, oko w oko, uścisk w uścisk – z prezydentem, z biskupem, z jakimś pomnikiem, jakimś portretem, czy widokiem z imponującej wycieczki? Będę jak ten prezydent, jak biskup, jak ten widok? Nie będę i nie ma co udawać lepszych i świętych! Trzeba, mimo pokus, zaakceptować i polubić siebie … z zachowaniem odpowiednich (stosownych) proporcji. Polecam
KOMPOT. W szczecińskim domu był częstym składnikiem obiadu. Mama zaprawiała dużo owoców, więc kompoty były do wyboru, do koloru. Zawsze z całymi owocami. Wyjadało się je potem łyżeczką. Na Wigilię był kompot z suszu, ale ponoć ostatnio już tak nie schodzi jak dawniej. Na stołówce w przedszkolu i w szkole kompoty były w stałym zestawie, czasem gorący kisiel, czerwony lub żółty. Kompot dawano w szpitalach, co czasem było najlepszym daniem do obiadu. Po kompot stało się w stołówkach w akademiku. Przypisany był tylko jeden kompot, więc czasami można było pokombinować, aby wziąć repetę. Kompot towarzyszył w podróżach, gdy nie było napojów. Można było zobaczyć twarz współpasażera czy pasażerki w powiększeniu przez słoik z kompotem. Najpopularniejsze były kompoty ze śliwek. Świat kompotów już się skończył. Szkoda. Ale nadal lubię sobie otworzyć coś z piwnicznych zapasów, szczególnie gdy pochodzą z naszej działki. Najbardziej lubię kompoty z czereśniami. To najlepsze desery
NA OSTATNIĄ CHWILĘ. Nie lubię sytuacji, które wywołują chaos i nerwowy pośpiech. Zawalanie terminów, wolę coś zrobić przed czasem, aby mieć z głowy. O gazecie mówię, że jest jak pociąg, który musi odjechać punktualnie, podkreślam, że to ma być pociąg szwajcarski, choć powinienem mówić „pociąg przedwojenny”. To pokoleniowe nawiązanie do mojego ojca, który dobrodusznie wzdychał „Boże przedwojenny!”. Do anegdot należą takie wspomnienia. Miałem koleżankę w szczecińskiej opozycji, pochodziła z Zakopanego, razem studiowaliśmy medycynę, ona miała silne związki z Krakowem, w związku z tym pełniłem rolę okazjonalnego kuriera. Raz miałem odebrać leki z darów dla siebie w kościele xx. Misjonarzy na Stradomiu, podchodziłem do tematu kilka razy, bo oni tam na furcie nic o tym nie wiedzieli, i w końcu chyba sobie odpuściłem, bo zaczęli tam na mnie patrzeć podejrzliwie. Dwa, to przesyłka z bibułą i czymś jeszcze (nie wiedziałem co). Agnieszka pyta: – Jedziesz? – Jadę. – O której? – podaję (jeździłem nocnymi pociągami, bo były bezpieczniejsze). – Czekaj na mnie na peronie, bo będę miała przesyłkę. – Nie bardzo lubiłem takie sytuacje, wolałem to sobie w domu dopakować do plecaka, a Agnieszka mogła na dworzec wpaść „z ogonem”. Wpadła w ostatniej chwili, tak jak to ona, wyściskała mnie dubeltowo i wcisnęła pakunek. Gdy już byłem w Krakowie, wziąłem taksówkę na ulicę Rybną, tak jak było napisane w adresie. Ku mojemu zdziwieniu kierowca wywiózł mnie prawie za miasto. – Ale tu nic nie ma! – mówię do niego. – Miało być na Rybną, to jest Rybna, płać pan. – Tak wylądowałem w okolicy schroniska dla zwierząt, zacząłem szukać zaadresowanego numeru, nie znalazłem. Po czasie (wtedy komunikowanie się było znacznie powolniejsze) okazało się, że to miała być… ulica Rydla. Przesyłkę przekazałem.
ZASŁYSZANE. – Idę do teatru. – Na jaką sztukę? – Eksperymentalną. Nie będą klęli…
DZIEŃ DOBRY. Mama wysadzała mnie na przystanku tramwajowym przy Traugutta, przeprowadzała przez Mickiewicza i biegła z powrotem do tramwaju, aby zdążyć do pracy. Gdy jej zbyt długo machałem, odpowiadała ruchem dłoni, abym już szedł do przedszkola. Droga nie była daleka, szedłem Traugutta, potem skręcałem drugą w prawo, lekko w dół i było stoczniowe przedszkole. Byłem dumny, że sam doszedłem. Musiałem tylko po drodze oswajać świat. Dzień dobry mówiłem do mijanych przechodniów, gdy miałem dobry humor, to do wszystkich.To magiczne pozdrowienie, które stosowałem wobec nieznanego mi i obcego świata. Pomagało.
WAMPIRY energetyczne. Przede wszystkim nie wiedzą o tym, że są wampirami. Manipulowanie mają we krwi. Żywią się lękiem, niepewnością, zdenerwowaniem. Tak się tym interesują, że można odnieść wrażenie, że się przejmują. Na krótko i na pokaz. Przyłapani na tym rżną głupa i dla zmylenia potrafią udawać ofiarę. Niczego nie muszą brać, sami im podajemy. Są urodzonymi aktorami, nigdy nie schodzą ze sceny także przed sobą. Grają tylko teatr jednego aktora. Przewrotni, potrafią zagrać każdą rolę, która przyniesie im korzyść. Nie mają zasad, męczy ich pustka, nudzą się ze sobą. Czy w zależności od sytuacji każdy jest wampirem? Nie, jeśli takich sytuacji nie stwarza i nie wykorzystuje.
SONDAŻE. Bazyliszek wstawał z łóżka z coraz większą nienawiścią do świata. Już nie mógł na siebie patrzeć. Co by tu zrobić, żeby zaistnieć? Rzucono mu do złotej klatki parę ofiar, ale Bazyliszek uznawał, że tylko jego pomysły i działania są super. Z nikogo nie był zadowolony. – Przynieście mi lustro! – zawołał do służby. – No i jak wyglądam? – zapytał w ciemno. W odpowiedzi rozległy się ochy i achy. „Jesteś wielki, jesteś genialny, jesteś straszny, boimy się ciebie, że aż strach.” „Nie wierzę wam, tchórze” – pomyślał i nagle zapłakał nad sobą.
DEMONTAŻ PAŃSTWA. Trwa demontaż państwa, choć nazywany jest rozliczaniem i reformą. Towarzyszy temu otępienie. Upadają instytucje i zawody społecznego zaufania. Takimi zawodami był zawód nauczyciela, lekarza i dziennikarza. Dziennikarz nie powinien być zaangażowany politycznie i partyjnie, bo nie jest wtedy dziennikarzem, lecz rzecznikiem prasowym. A to jest różnica. Ma opisywać fakty i nie mieszać tego z komentarzem. Ma dbać o pluralizm wypowiedzi. Nastały czasy, w których obraz rzeczywistości jest zniekształcany przez propagandę i emocje. Na nich budowana jest polityka państwa. Quo vadis, Polsko?
Jarosław Kajdański