SROCZOŚĆ. Zetknąłem się z tym określeniem czytając Miłosza. Niewiele z tego pamiętam, może dlatego, że nie upajałem się tym naszym wybitnym noblistą. Jego książki kupowałem i były ozdobą naszej domowej biblioteki. A może byłem za cienki intelektualnie, aby go rozumieć… Teraz sroczość mamy w wydaniu dosłownym. Na naszym osiedlu mamy wyjątkową dominację tych krzykliwych i agresywnych ptaków. Oryginalne są sroki z tymi swoimi ogonami i ślizgowym lotem, mogą budzić zainteresowanie. Ale tu i teraz atakują i przepędzają inne ptaki. W tle zostają wrony i sikorki. Najbardziej stawiają im się gołębie, w tym synogarlice, ale przegrywają liczebnie. Zauważyłem przy tym, że sroki atakują też siebie nawzajem. Może to jest ta sroczość: hałaśliwa agresja. Wokół mamy plagę sroczości.
NA BORG. Albo na krechę. Domowe zakupy pierwszej potrzeby, za które płaci się później, gdy przyjdzie emerytura lub renta…. Znany sklep osiedlowy, w którym jest prawie wszystko. Przede mną starszy mężczyzna z płóciennym plecakiem przerzuconym do połowy. Boryka się z naciągnięciem paska na prawe ramię. Czapeczka seniora jak u mnie. Szefowa jeszcze coś podaje. Przychodzi do zapłaty. Pan mówi, że jest w zeszycie, podaje imię. Szefowa szuka go w kajecie. sporo tam klientów, szuka jeszcze raz, ale tego pana nie ma. W końcu, aby nie przedłużać, wpisuje nową pozycję. Pomagam panu naciągnąć pasek na ramię. Dziękuje zadowolony i pokazuje mi przegub w łokciu i siniaki po dożylnych nakłuciach. Kto ich nie ma…
Czytaj więcej
ROTA NA HYMN. Tyle się ostatnio nasłuchałem naszego „Mazurka Dąbrowskiego”, że naszła mnie refleksja. I pytanie: dlaczego naszym hymnem nie jest „Rota” Marii Konopnickiej? Też wiele dumnego zapału, ale mniej podległości. Czy naprawdę to Napoleon dał nam przykład jak zwyciężać mamy? Podobają mi się słowa „Roty”. Czytaj więcej
MAJ 2024. To był wyjątkowo piękny miesiąc, który trwał wiosnę i lato. W którym było wszystko, słońce i deszcz. W którym zakwitły lipy. Czytaj więcej
STRYCH. To zawsze tajemnicze miejsce, takie wnętrze, nawet intymność mieszkańców. Lubiłem tam chodzić. W Szczecinie był to blok wybudowany w roku 1938 dla rodzin żołnierzy Luftwaffe w okolicy szpitala na Unii Lubelskiej. Wchłaniałem zapachy strychu, w tym po upalnym dniu zapach rozgrzanego słońcem drewna. Ze strychu było wejście na dach, tam wchodzili dorośli, aby montować i naprawiać anteny, latem wchodziły też dziewczyny, aby się opalać. Lubiłem patrzeć przez okna naszego strychu, które wychodziły na przestrzał na sąsiednie bloki. Słońce zachodziło za koszarami. Pranie schło w try miga. Na strychu każdy miał przyporządkowane swoje miejsce, swoje sznurki i linki, każdy miał jakiś lamusik Oprócz prania, było też miejsce na starą odzież, koce, pościel, meble. W jednym rogu dziewczyny zrobiły tam sobie miniaturę mieszkania z lalkami, tam się nie wchodziło. Kiedyś znalazłem stertę książek, ktoś je odłożył, przygarnąłem Iliadę Homera oraz jakiś kresowy poemat. To było też miejsce, gdzie między belkami przechowywałem zabezpieczone klisze moich zdjęć. Drugą partię materiałów miałem w piwnicy… W Krakowie, w drewnianym domu też miałem schowki i skrytki, ale nie na strychu W początkowym okresie wchodziłem na strych, stawiając taboret na moim biurku, była to brudna robota, bo strych był bardzo zaniedbany. Potem, aby wejść na strych, posługiwałem się drabiną, najpierw drewnianą, kupioną na Kleparzu, potem składaną, metalową. Wchodziłem przez wejście na frontowej ścianie, albo od strony przybudówki. Często bywałem na strychu, aby zabezpieczać dach, stąd musiałem też nauczyć się po nim chodzić. Lubiłem ze szczytu oglądać bliską i daleką okolicę. To było coś. Raz jeden wróciliśmy z długich wakacji, a ze strychu wyszła nam naprzeciw Sonia z trzema kociętami… Na przełomie wielu lat zaprzyjaźniłem się z moim strychem, znałem każdy jego kąt, każdy słaby punkt. Zniosłem z niego i zmontowałem na nowo stary drewniany kufer, zniosłem też obraz świętego Franciszka. Czytaj więcej
ZIELONA PANI. Poniedziałkowe przedpołudnie, na poczcie osiedlowej kłębi się tłum klientów, między innymi dlatego, że nieczynna jest sąsiednia poczta. Początek miesiąca, wiadomo, podstawowe opłaty trzeba zrobić w terminie, sporo przesyłek awizowanych do odbioru. Zabrali dwa krzesła, na których można było przysiąść, parapety zastawione towarem, aby nie siadać. Trudno, trzeba wytrzymać i stać. Mam na to sposób – zapadam się stan wegetacji, aby oszczędzić siły i energię. Sporo osób zaglądając na pocztę, cofa się i rezygnuje. Za okienkiem tylko jedna pani, dwoi się i troi, jest łagodna i miła, jak ona to wytrzymuje. Kiedyś pytano, dlaczego pozostałe okienka nie są czynne, zawsze to było tonem podniesionym. Pani z okienka odpowiadała, że proszę to zgłosić w pocztowej centrali. Okazuje się, że ta centrala oszczędza na zatrudnieniu i wystawia naprzeciw klientom poczty tylko tyle personelu. Nagle wchodzi starsza pani, a średnia wieku kolejkowiczów jest wysoka, i mówi, że ma wizytę u lekarza, dlatego prosi, aby ją przepuścić, co zrobić, przepuszczamy. Zaraz za nią podchodzi mężczyzna, trzymając staruszkę pod rękę, która trzęsie się ze zdenerwowania, to jego mama. Na pocztę wchodzi paru starszych panów, sami znajomi, pozdrawiają się i stają na końcu. Zaczynają rozmowę, tak że wszystko słychać. Jeden z nich opowiada o znajomym, który ma jakieś religijne wizje, wymienia Matkę Boską z Miedziugoria. Rozpędził się i zaczął opowiadać, jak ten znajomy zobaczył… śmierć w szpitalu. Zamarliśmy w ciszy. Ona nie jest wcale biała ani jakaś inna. On zobaczył ją w zieleni.
Czytaj więcej
TRUDNY CZAS. Święta to jest trudny czas, gdy obowiązuje radość. Widziałem w Kronice Krakowskiej materiał o tym, jak dzieci obdarowują życzeniami pensjonariuszy hospicjum św. Łazarza. Zniszczone twarze, cierpiący, samotni, umierający ludzie. I pytanie: „co by pan chciał przekazać dzieciom?”. Jeden człowiek wydusił z siebie: „wesołych świąt, dzieciaczki”. Dzisiaj szlak zakupowy zawiódł mnie do sklepu ogrodniczego przy Wielickiej, moim celem był zakup sekatora, który ciągle ginie żonie przy pracach ogródkowych. W sklepie, który zajmuje spory obszar w plenerze, wystawiono świerki, jodły, sosny i inne iglaki, różnych odcieni i gabarytów. Przystanąłem, aby się nawdychać i naupajać. Podchodzi do mnie reporterka z TVP Kraków, znam ją z widzenia, jest mikrofon i kamerzysta. Ucapili klienta. „Jakie choinki pan lubi, sztuczne, czy żywe” – pada pytanie. „Oczywiście żywe” – odpowiadam. „A dlaczego?” – „Chodzi o zapach”. „A małe, czy duże?” – ciągnie pani redaktor. „Dla dzieci duże, a dla dorosłych małe, kameralne”. Dziennikarka się uśmiecha, kamerzysta też, więc coś tam jeszcze dodałem, aby wszyscy byli zadowoleni. Co ta wypowiedź miała wspólnego z rzeczywistością? Niewiele, ale wpasowała się świąteczny nastrój. Czytaj więcej
WIRUS W APTECE. Za wcześnie dojechałem do serwisu komputerowego, był jeszcze zamknięty, pół godziny czekania na zimnie, z ciężkimi torbami. Musiałem gdzieś przeczekać. Wybrałem okoliczną aptekę, gdzie kupiłem witaminy i miałem pretekst, aby usiąść na krześle. Miałem pełny ogląd na aptekę. Najpierw wparowała starsza kobieta z pytaniem o paski testowe na wirusy. Miła pani magister w okularach odpowiedziała, że ma paski kompleksowe, czyli te testujące ostatnie wirusy, jak i wcześniejsze. A jak się zorientuję, który jest który – zapytała klientka. Są rozróżnione, odpowiedziała pani magister. Następnie przyszedł starszy pan po szczepionkę. Musi pan mieć receptę od lekarza. Poczułem się trochę nieswojo, siedzę tu jak jakiś obcy wirus, pomyślałem. Jako ostatni wszedł impetyczny mężczyzna z podaniem kodu na rzadki lek, który wypisano mu zdalnie. Podał swój pesel, ale pani magister odpowiedziała, że na recepcie nie ma tego leku, jest jakiś inny. To co ja mam zrobić, znowu wydzwaniać, czy lepiej pójść do przychodni, głośno komentował. Pomstował na lekarkę, która mu zrobiła kłopot, była na zastępstwie. Wyszedłem nie czekając dłużej. Czytaj więcej