Reklama

Park Duchacki
Wiadomości Podgórze
Napisz do nas!
Coś ciekawego dzieje się w Twojej dzielnicy?

Poinformuj nas, prześlij zdjęcia: wiadomości.krakow@wp.pl

adam_macedonski

 

Z ADAMEM MACEDOŃSKIM rozmawia Paulina Polak

– Gdy opuszczał Pan Lwów, był Pan dziewięcioletnim chłopcem. Jakie z tego czasu zostały wspomnienia?
– Ponieważ od dziecka byłem wrażliwy na zapachy, Lwów zapamiętałem właśnie jako miasto pełne zapachów, głównie bzów, które rosły wzdłuż ulic i chodników. To było bardzo czyste, zadbane miasto. Dozorcy codziennie sprzątali podwórka, ulice, myli trotuary wodą. W wodociągach płynęła woda źródlana, bo Lwów jest położony na wzgórzach i miał studnie artezyjskie, tak jak Włochy. Ale najbardziej pamiętam ogrody pełne kwiatów i ten zapach…

– A zimą?
– Zimą po drogach jeździły sanki, ewentualnie dorożki, czasem tylko przemknął pojedynczy samochód. No i muzyka – oczywiście – kojarzy mi się ze Lwowem. Tam cały czas było ją słychać, grały mandoliny, bandżo. Lwowiacy bardzo często śpiewali. Gdy po latach po raz pierwszy pojechałem do Neapolu, to pomyślałam sobie, że jest tam całkiem jak we Lwowie, bo śpiewają taksówkarze, ludzie na ulicach i wszyscy się uśmiechają do siebie, zagadują. Lwów był pogodnym miastem, miał bardzo kontaktowych mieszkańców, którzy od razu „wchodzili do serca”.
– Jakie narodowości tam mieszkały?
–  Żyli tam zarówno Ormianie, Rumunii, Żydzi i Bułgarzy, a także Niemcy, Austriacy. Wiele narodowości miało swoje uliczki, a Żydzi mieli nawet swoją dzielnicę. Przeważali oczywiście Polacy, w szkołach był język polski, nad wszystkim trzymała pieczę polska administracja.
Lwów z mojego dzieciństwa był międzynarodową metropolią, jedynym takim miastem w Polsce. Wyróżniały go jeszcze charakterystyczne pieśni i piosenki przedmiejskie, które pisali zarówno mało znani autorzy, jak i wybitni poeci, z tą charakterystyczną ironią, lwowskim poczuciem humoru i językiem.
– Co zapamiętał Pan z domu rodzinnego? Kim byli Pana rodzice?
– Moja matka była z zawodu krawcową, ale miała też takie dziwne zdolności, że wróżyła, stawiała kabałę i przepowiadała sny. A ojciec był policjantem. Pochodził z rodziny prawników, nie lubił się jednak uczyć, więc oddano go do wojska i tam odnalazł swoje powołanie. Służył w artylerii cesarza Franciszka, doszedł z armią na Bałkany, walczył we Włoszech, gdzie trafił do niewoli.
Ze Lwowa, oprócz tego, że chodziłem tam do szkoły, pamiętam zabawy z kolegami. Lubiliśmy się bić – śnieżkami, kasztanami i nawet kamieniami. Gdy jedna grupa wołała „bić Żyda”, to druga za to krzyczała „bić goja”. Nie było w tym oczywiście nienawiści rasowej, chodziło raczej o to, żeby zorganizować dwie drużyny. Nie pamiętam jednak, żeby kiedyś padło hasło „bić Ukraińca czy Rusina”. Skoro nie trafili do naszych zabaw dziecięcych, to widocznie byli we Lwowie nieliczną mniejszością.
– Pana wspomnienia z dzieciństwa przypominają sielankę, ale nie trwało to jednak zbyt długo. Kiedy Pańska rodzina podjęła decyzję o ucieczce?
– Od wejścia Armii Czerwonej do Lwowa zaczął się horror. Codziennie na ulicach słychać było strzały, krzyki, wołanie o pomoc. W dzień i w nocy. Sołdaci rosyjscy wyglądali jak nędzarze. Byli bardzo mali, chudzi, niscy. Strzelali do ludzi bez powodu, na przykład, gdy ktoś spojrzał na nich przez okno. Niektórzy szli przez miasto w łapciach, albo w tak za dużych płaszczach, że wlokły się po ziemi. Karabiny mieli zawieszone na sznurkach. Najgorsze dla mnie było jednak to, że strasznie śmierdzieli. Byli też głodni i pierwsze słowa, jakie wykrzykiwali do ludzi, to rozkaz: „dawaj kuszać!” [daj jeść], a potem „dawaj czasy!” [oddawaj zegarek].
– Wróćmy jednak do oblężonego miasta. Co było głównym impulsem do ucieczki ze Lwowa?
– Nagle w zimie gruchnęła wieść, że rodziny policjantów zostaną wywiezione na Sybir. Byliśmy spakowani. Za strachu spaliśmy tylko w dzień i to na walizkach. Przyjeżdżali po nas dwa razy, ale nie mogli do nas trafić. Mieszkaliśmy w narożnej kamienicy, która miała dwóch właścicieli i dwa odrębne wejścia. Do nas trzeba było iść wejściem dla służby. I wcześniej niż to Rosjanie odkryli, nam udało się zorganizować ucieczkę.
Jeszcze przed ucieczką mama sprzedała fortepian i inne dobra, za przedwojenne srebrne monety polskie, które zatopiła w garnku ze smalcem. Na granicy jednak wszystko nam zabrali. Rosjanin włożył palec do tego smalcu i wybrał wszystkie pieniądze. Ten brudny smalec ratował nam potem życie, bo wpadliśmy w straszną nędzę.
– Jak wyglądała dalej tułaczka uciekinierów?
– Rodzina nas w Mielcu nie przyjęła, bo też żyli w strasznej biedzie. Matka pojechała z nami do Krakowa. To był 3 maja 1940 rok. Tam szukała pomocy u kuzyna, ale on też nas nie przyjął. Powiedział tylko: „my tu czekamy na Armię Czerwoną, jak na zbawienie. Po co wyście uciekali z tego raju?”. Był komunistą.
Pojechaliśmy zatem dalej do Skawiny. Przeżyliśmy chyba dzięki temu smalcowi, co zabraliśmy ze Lwowa. Żyliśmy smalcem, zupą z krupami i szczawiem.
W lipcu 1940 roku nareszcie przyjechał mój ojciec. Szukał nas najpierw w Mielcu, odnalazł w końcu w Skawinie i zabrał do Krakowa. Tam wstąpił do granatowej policji i w ten sposób dostał mieszkanie.
– Kiedy po latach, wrócił Pan pierwszy raz do Lwowa, to jakie były Pana wrażenia?
– Mnie się Lwów często śnił, jako arkadyjskie miasto. Gdy tam pojechałem w 1992 roku, a potem w 1995, poczułem smutek, bo z europejskiej metropolii zamienił się w prowincjonalne miasto wschodnioeuropejskie. Pojechałem tam z odczytem o Katyniu. Wszędzie było jeszcze widać czerwone sierpy i młoty, panowała dalej opinia, że za mord katyński winę ponoszą Niemcy.
Dobre wrażenie zrobiło na mnie nawiązanie do wspomnień z dzieciństwa. Jak zobaczyłem te stare uliczki, widoki… Z bliska jednak raziła cyrylica. Nie pasuje do tej europejskiej zabudowy, jest całkiem obca, jak jakieś chrabąszcze, pająki na tych eleganckich zabytkach. Na rogach kamienic umieszczone zostały wielkie twarze uczonych ukraińskich, przyklejone do ścian, i one też z daleka straszą. I widać, że miasto jest brudne. Tak mi się skojarzyło, że Lwów wygląda dalej jak kobieta, już trochę postarzała, może zmaltretowana, zgwałcona, ale wciąż bardzo piękna.
I uważam, że Polacy powinni jeździć do Lwowa jak najczęściej, żeby wzmacniać pamięć o Polakach. To jest nasz obowiązek.
– A jak oglądał Pan w telewizji ostatnie wydarzenia z Ukrainy, to co Pan czuł?
– Pomijając to całe prześladowanie i krwawe zamieszki, czułem radość, że młodzież zaczyna być aktywna, bo do tej pory wszyscy byli tam załamani, że nic się nie da zmienić. A teraz chcą do Europy i to jest właściwy krok dla Ukrainy.

Rozmawiała: Paulina Polak
 fot. Renata Gurtat

Pod patronatem „Wiadomości”:
Adam Macedoński wystąpi w dwóch edycjach cyklu wystaw fotografii Jarosława Kajdańskiego „Nie ma jak Lwów” – 10 stycznia 2014 r., piątek  godz. 18, w Domu Kultury „Podgórze”,  ul. Sokolska 13, oraz 1 marca 2014 r., sobota godz. 17,  w Klubie Kultury „Piaskownica”, os. Piaski Nowe,  ul. Łużycka 55.  Towarzyszy temu promocja książki Żanny Słoniowskiej „Przedwojenny Lwów. Najpiękniejsze fotografie”. Zapraszamy!

Share Button

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

* Copy This Password *

* Type Or Paste Password Here *