PRZEDWIOŚNIE. To była moja ulubiona powieść Żeromskiego. Przednówek, przedwiośnie zaczynało się od zapachu wilgotnej od roztopów ziemi, od promieni słońca, które zatrzymywało, aby go chłonąć z przymrużonymi oczami. Od zawołań „wyjdzieeesz?”, którym towarzyszyło rozgrzewające, głośne i niecierpliwe odbijanie piłki. Dreszcze przenikały od otwieranych perspektyw, od wyobrażeń. Przetarty, ulubiony sweter, trampki, jak trzeba było, to nowe (stopa większa po zimie), ale w starych lub nowych (za dużych) też się wybiegało. Ależ to się wybiegało! Po kilka schodów, aby nie stracić ani chwili, można też było zjechać po poręczy. Kopaliśmy piłkę o ścianę kamienicy. A tam mieszkało na parterze starsze małżeństwo z Kresów. Pani była emerytowaną elegancką nauczycielką z klasą, jej mąż toczył z nami walki o hałas. Gdy wychodził z interwencją, niektórym wystarczało, aby przestać, a innych niestety pchało w zapartą chuliganerię. Jak się zebrała grupa, to szliśmy grać na „górki” przy szpitalu na Unii Lubelskiej, to był olbrzymi, porośnięty stepem wykop, który Niemcy przygotowali pod szpital polowy, ale niektórzy uważali, że pod stadion. W każdym razie tam były bramki i pole do rozgrywania meczów albo kameralnych ćwiczeń, szczególnie gdy trafił się bramkarz. Mój przyjaciel z podwórka lubił stać na bramce, co było cenną rzadkością, był w tym dobry, grał chyba w młodzikach szczecińskiej Pogoni. No a ja stawałem naprzeciw i celowałem w bramkę. Celowałem w strzałach technicznych, ćwiczenie czyni mistrzem, wydawało mi się, że nim jestem. Ale wybił mi to z głowy ów przyjaciel, gdy zaproponował zmianę miejsc. Jego bomba odrzuciła mnie od bramki, był przyjacielem, więc wróciliśmy do poprzednich ról. To było w perspektywie całego sezonu od wiosny zaczynając. Oprócz piłki (nie każdy miał piłkę) wystawiało się rower (nie każdy miał rower), po zimie trzeba było wszystko wysmarować, naoliwić i podokręcać, czasem naprawić i wymienić. Na rogu Pocztowej był zakład prowadzony przez rzemieślnika starej daty, który po jakimś czasie znajomości przekazał mi parę swoich tajemnic związanych z przerzutkami. Wracałem na rowerze o nazwie albatros, czując pęd powietrza w płucach, napawałem się nim. Kiedyś, gdy rozpierała nas energia, wpadliśmy z przyjacielem na pomysł, że pojedziemy na rowerach nad morze. Szczecin leży nad morzem, tak jak Kraków pod Tatrami. Trzeba było dojechać, wymiękliśmy za Dąbiem, przyjaciel wymiękł, ja miałem lepszy rower, ale jego decyzję o powrocie przyjąłem z satysfakcją. Była wiosna, zatrzymaliśmy się przed sklepem, aby się napić, a dziewczynie za ladą sprzedaliśmy szpan, że właśnie wracamy z Międzyzdrojów. Wyglądaliśmy tak, jakbyśmy wracali. Dziewczyny były na wiosnę piękniejsze, ich uśmiechy czarujące – rozpierał nas na każdym kroku wiosenny turgor. Uderzał i wzniecał zapach wiosny, a jego głównym składnikiem był dym snujący się od działek i przydomowych ogródków. Z pachnącym dymem odchodziła jesień i zima, w odrodzone miejsce wskakiwała radośnie wiosna. Także śpiewem ptaków, w tym kosa, który trelował miłośnie na antenie kamienicy, którą codziennie rano mijałem w drodze do szkoły, Kos przylatywał w to miejsce co roku… Pora kończyć ten przedwiosenny kicz i tandetę. Nie wiem, skąd mi się skojarzyło „Przedwiośnie” Żeromskiego, może z przeczuciem, naprężeniem, wyzwaniem, obietnicą, doświadczeniem, które kiełkowały w nas na Wybrzeżu po roku 1970. Wielka miała być miłość i polityka. Nazywałem ją sobie Jutrzenką moją…
TURGORY. Zaczynają się już na przednówku, wiosenne napięcia, niepokoje, przeciągania i gnania. Poranny i wieczorny zapach odradzającego się życia. Zapach i dotyk wilgotnej ziemi. Ciepły wiatr nucący o lecie. Śpiewy ptaków, w tym kosów, „cukru, cukru” dla cukrówek, gruchanie gołębi. Podwórkowe gwizdy i nawoływania, podbijanie piłki. Trampki z niby ochroną na kostkę. Gnanie na rowerach i wrotkach. Zapach dymów z ognisk na działkach. Wypatrywania, spojrzenia, uśmiechy. Stan gotowości, radość i smutek chwili. Bezbrzeżna tęsknota Wymyślone wniebowzięcie z dziewczyną za rękę.
ROZDZIOBIĄ NAS GAWRONY? Krukowate, to m.in. kruki, wrony, gawrony, szpaki, kawki, ale także sroki i sójki. Ten pierwszy to rzadkość, pozostałe to stały uczestnik miejskiego krajobrazu. To ptaki nad wyraz inteligentne, cenione np. przez Indian – bo jest za co. Są pojętne i wygadane. Oswoić kawkę nie jest trudno. Ptaki te bacznie nas obserwują, z góry i z dołu, zwróćcie na to uwagę. No i jak czasem… zagadują, jak ten gawron na zdjęciu: – Co ty robisz, co robisz? Zrób coś! Rusz się! Ratuj! – Przystanąłem na dłuższą chwilę, gawron nie odleciał, kręcił się wokół. Spojrzałem na jego klukon, spojrzałem w bystre oczy. – Kogo mam ratować? Co mam robić? Co chcesz ode mnie? – Nic nie mówi, kręci się przy drodze… – Kraków! Kraków! Co te karły, krętacze, szachraje robią z Krakowem! – Zamarłem, a on dalej. – Przecież robią rzeczy karygodne! Zobacz co wszędzie budują! Wycinają drzewa, betonują, betonują, bez opamiętania. To jest kulturalna stolica Polski i Europy?! To jest stołeczno-królewskie miasto?! To jest koszmarek! Koszmarek! – Ruszyłem dalej, nie chciałem tego dłużej słuchać. Pomyślałem: „za to co robią, rozdziobią ich ptaki”.
CHAOS I EMOCJE. To one są siłami napędowymi współczesności. Nie są puszczone samopas, są nakręcane. Chodzi o wywrócenie naszego świata, stworzenie nowego, czego zwiastunami są coraz bardziej „postępowe” programy wymyślane przez decydentów i tych, którzy chodzą na ich sznurku. Za wszystkim stoją pieniądze i wpływy, władza za wszelką cenę. Porywające hasła jak wolność i demokracja, które nic nie znaczą. To przykrywki, obietnice bez pokrycia. Bronią tej rewolucji jest agresja i przemoc. W chaosie nie ma zasad, nie ma norm, można zrobić wszystko. Emocje są dobre i złe, ale mają dominować złe. Tam jest strach i panika. Na emocjach prowadzone jest życie społeczne, emocjami budowane są przekazy medialne. Nauka, w tym psychologia społeczna, poddała się doraźnej polityce. W chaos, bełkot i emocje wrzucane są ideologie. Trafiają na podatny grunt, czyli na zmanipulowanych, zestresowanych i agresywnych ludzi, z którymi można zrobić wszystko. Wystarczy rzucić hasło, a potem rozkaz. Brońmy się przed tym, robiąc swoje. Tak nam dopomóż Bóg!
PODPATRZONE ZASTOSOWANIE KOTA. Comme il faut wymaga, aby siedzieć przy stole nie opierając się plecami o krzesło. Trzeba siedzieć wyprostowanym i oddalonym od oparcia tak, aby za plecami było miejsce dla kota.
SYRENY. Lata 60. w Szczecinie były niespokojne. Nie tylko dlatego, że rządziły gangi, ale też ze względu na sytuację międzynarodową, jak kryzys kubański w 1961, gdy świat wstrzymał oddech przed wybuchem wojny atomowej. Chrzestny zrobił nam „nieśmiertelniki”, które, dzięki Bogu, nie trzeba było wykorzystać… Za to ćwiczono alarmy przeciwlotnicze bez uprzedzenia. Chyba to robiono w niedzielę, bo rodzice byli w domu, o tyle przynajmniej strachu było mniej. Mieszkaliśmy na Pogodnie, w blokach wokół szpitala przy Unii Lubelskiej, wybudowanych pod koniec lat 30. dla rodzin żołnierzy Luftwaffe. Syren w okolicy było sporo, jedna taka sterczała jak antena na kamienicy położonej najwyżej. Ona intonowała alarm i go kończyła. W ślad za nią podnosiły się trąby olbrzymich cielsk sąsiednich syren. Przygniatało mnie do ziemi, do dywanu to ich wycie: ogłuszające, wibrujące, przeraźliwe. Dopiero później poznałem, że syreny można słuchać w postawie zasadniczej, ale wcześniej uczono rodzajów alarmów.
ZADANIOWIEC. „Życie jako zadanie”. Taką książkę podarowała mi Agnieszka Chałubińska, przyjaciel ze Szczecina na wiadomość, że zostałem młodym ojcem rodziny. Jej autorką była dr Elżbieta Sujak – psychiatra, neurolog, wykładowca na KUL-u., przez wiele lat zaangażowana w poradnictwo rodzinne. Książka ukazała się w 1978 r. O życiu jako zadaniu mówił też dominikanin o. Jacek Salij. Jak na to zareagowałem? Bez entuzjazmu. „Życie jako zadanie” do wykonania musiałem przerobić na własnej skórze, zaprawić się w tym. I tak mi zostało. Musiałem także w tym zadaniu znaleźć radość. I znalazłem – poprzez wstawiennictwo Matki Bożej. Amen.
Jarosław Kajdański