Z archiwum „Wiadomości”
RODZINĘ JĘDÓW w kontekście historii Piasków Wielkich i Krakowa – przedstawialiśmy już na naszych łamach wielokrotnie. Zainteresowanych odsyłamy do archiwalnych numerów „Wiadomości”, dostępnych w lokalnych bibliotekach oraz na stronie www.wiadomosci.krakow.pl. Przypomnijmy, że drewniany dom przy ul. Łużyckiej, róg ul. Bochenka, na skraju os. Piaski Nowe, związany był m.in. z przenośną radiostacją „Wisła”, obsługiwaną przez oddział Armii Krajowej w okresie okupacji hitlerowskiej. Ta i wiele innych patriotycznych zasług rodziny Jędów przyczyniły się do nazwania ich imieniem jednej z ulic (bocznej od ul. Łużyckiej).
Artykuł, którego fragmenty publikujemy, ukazał się w „Wiadomościach” w grudniu 2001 r. Pani HELENA JĘDO zmarła w 2005 roku, w wieku 91 lat.
Z wizytą u seniorki rodu Jędów
Pani Helena Jędo jest absolwentką filologii klasycznej UJ. Swoje życie, zaangażowanie i zapał w całości poświęciła Piaskom Wielkim. Tu tworzyła i prowadziła Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej, bibliotekę parafialną, chór. Ta animatorka życia kulturalno–społecznego w Piaskach Wielkich była również katechetką, organistką, a czasami poetką. W czasie okupacji hitlerowskiej, podobnie jak jej bracia, działała w konspiracji – pełniła funkcję łączniczki Kompanii „Żelbet” Armii Krajowej.
Ma prawie 88 lat. Mieszka w starym, drewnianym domku przy ul. Łużyckiej. Gdy się patrzy na ten budynek, odnosi się wrażenie, że jakimś zrządzeniem losu został tu przeniesiony z innej epoki. Tak bardzo kontrastuje z sąsiadującymi blokami osiedla Piaski Nowe czy nawet okazałymi murowanymi domami.
Pani Helena również kojarzy się z innymi, dla wielu historycznymi już czasami, do których wraca z radością i z charakterystycznym dla niej poczuciem humoru. Wysoka, postawna, z krótko obciętymi, siwymi włosami, wsparta na laseczce, przywitała mnie na progu swego domku. Uważnie przyglądnęła mi się swoimi bystrymi oczyma, po czym zdecydowanym głosem zaprosiła do środka. Wnętrze domku, pamiętające dawne czasy rodziny Jędów, sprzyjało snuciu wspomnień, których wysłuchałam z dużym zainteresowaniem.
– Urodziłam się w tym domu – zaczęła swoja opowieść pani Helena. – Żyli jeszcze dziadkowie, mamusia, tatuś. Dobrze mi tu było, dopóki byłam sama… Zanim zdążyłam zadać pytanie, szybko, śmiejąc się, opowiada, jak to pewnego dnia rodzice wyjechali bryczką do Krakowa, a potem przywieźli do domu siostrzyczkę. (Wieloletnia organistka z Piasków Wielkich miała pięcioro rodzeństwa).
– Potem przenieśliśmy się do Bieżanowa – kontynuuje swą opowieść. – Tatuś był tam komendantem żandarmerii austriackiej, a my zamieszkaliśmy w takim małym domku, tuż obok posterunku. Ten domek był taki stary – pani Helena uśmiecha się do swych wspomnień – że się potem zawalił. Tam w Bieżanowie chodziłam również do szkoły. To była nieduża, przedwojenna szkoła. A dzieci w niej były bardzo grzeczne. Siedziały wyprostowane, ręce miały albo na blatach ławek położone, albo za sobą schowane. Uczniowie bardzo uważnie słuchali nauczyciela. Niegrzeczne karano: stały na środku albo były bite – najczęściej po rękach trzciną. Ale mnie jakoś nie karali – śmieje się głośno po tej informacji i dodaje, że miło wspomina ten czas, chwile dzieciństwa.
- Do szkół to dawniej mało chodzili – opowiada pani Helena. – Moja mamusia na ten przykład to tylko trzy lata do takiego prywatnego nauczyciela chodziła. Nauczyła się pisać, czytać, rachować. Dobrze się uczyła, ale do Krakowa, do szkoły to było wtedy daleko. (…)
- A ze mną już inaczej było – przeskakuje w swych wspomnieniach w inne czasy. – Do gimnazjum chodziłam. I to pieszo do Krakowa codziennie – dodaje. – Wieczorem tatuś wychodził po mnie na Gołaśki. Oj, to nie było łatwe – zamyśla się. – I pewnie dlatego tak mało było takich, co się kształcili. Dużo dziewczyn szło do pracy, na przykład do sklepu, do jatki z mięsem. No to one szybko zarabiały pieniądze, stroiły się, fiokowały. Ja proszę pani – wspomina zasmucona – to przy nich jak biedne poturadło wyglądałam. W tym, co mi mamusia uszyła, przez lata chodziłam… W Piaskach przed wojną to mało ludzi się kształciło. Ale to dobrzy ludzie byli i dobrze się tu żyło… – zamyśla się. (…)
– Wie pani, oni mieli ciężkie życie. To byli rzeźnicy, handlarze mięsem. Jeździli po okolicy, handlowali, potem zabijali te zwierzęta, najczęściej nocami to robili, bo rano mięso musiało już być w jatkach, w Podgórzu. No to jak już swoją robotę wykonali, to szli na obiad i wtedy lubili się napić. Taki był i mój dziadek – Bilski. Tak jak inni, on również lubił wypić. Ale kiedyś wrócił w takim stanie do domu, chciał pocałować dziecko, które babcia na rękach trzymała. Już się nad nim pochylił, a tymczasem babcia do niego: „A pójdziesz ty pijoku!”. Od tego czasu dziadek nie pił, nawet jak się koledzy z niego naśmiewali. Za to pobożny był, uczył nas śpiewać pieśni, kolędy. (…)
- Z tą pobożnością w Piaskach to rzeczywiście różnie bywało – próbuje przyznać mi rację. – Opowiem pani taką historię, co się naprawdę wydarzyła. Otóż dwóch piaszczan pojechało na targ. Jeden drugiemu siano z wozu podkradał. I ten drugi do niego mówi: „A pójdziesz ty taki owaki!”. Na co tamten odpowiada: „A cichoże, z czego bym się spowiadoł”… No tacy właśnie byli. (…)
– Jak mówię o Staszku, to mi się takie wydarzenie z początku wojny przypomina – pani Helena nagle zmienia temat, a jej twarz dotąd pogodna, poważnieje. – Akurat tutaj w tym domu byliśmy. Niemcy jakichś piaszczan gonili. Ktoś zaczął strzelać. Staszek wyskoczył z domu na odgłos strzału, wskoczył do olszyny, co tu rosła, a Niemiec za nim. Wyprowadził brata stamtąd. Kazał mu klęknąć. Przyłożył pistolet do głowy… Na szczęście był tu z nami granatowy policjant. Podszedł wtedy do tego Niemca i powiedział, że to on strzelał. Dzięki Bogu brat wyszedł z tego cało. Ale to zapamiętał i potem się mścił na Niemcach… – pani Helena ze smutkiem kończyła opowiadać tę historię.
Do drewnianego domku wchodzi młodszy brat pani Heleny, Marian Jędo. Gdy usłyszał, o czym rozmawiamy, pokiwał głową, po czym stwierdził: – Trzeba to powiedzieć jasno, że w czasie okupacji wykorzystano zapał, odwagę młodych ludzi. Rzucono ich na Niemców! A Niemcy to były potwory, a nie ludzie – dodaje podniesionym głosem. (…) – I ta nienawiść młodych chłopców, chęć zemsty za zło, z którym się stykali, to był właśnie ten wojenny patriotyzm – tłumaczy.
Po chwili zamyślenia pani Helena wróciła do wspomnień o tutejszym teatrzyku. – Pamiętam, jak kiedyś upatrzyłam sobie do jednej roli taką dziewczynę, co się jąkała – pani Helena bardzo dokładnie pamięta epizody z różnych etapów życia i bardzo lubi je opowiadać. – Nie wiedziałam: dać jej tę rolę czy nie, myślałam, myślałam, aż wreszcie dałam! Czy pani wie, że ona już na pierwszą próbę całą rolę na pamięć umiała, że ona się ani razu nie pomyliła! A jak pięknie grała! – z dumą podkreśla moja rozmówczyni.
– Pracy nad takim przedstawieniem to było! Kilkanaście, a czasem i więcej prób wieczorami w Domu Cechowym. A potem jedno przedstawienie. Więcej nie było dla kogo grać, bo na pierwsze przychodzili wszyscy piaszczanie, a po okolicy to żeśmy nie wystawiali. Za to po przedstawieniach to często słyszeliśmy: „Aleśmy się ubawili! Nie potrzeba nam już do teatru iść”. Nasi widzowie najbardziej lubili takie łzawe sztuki albo znów takie do śmiechu. Innych to raczej nie. (…)
– Te przedstawienia to jeszcze po II wojnie światowej przygotowywaliśmy – po chwili zadumy pani Helena wraca do tematu. – Ale było coraz trudniej. Władzom się to coraz bardziej nie podobało. Musieliśmy mieć zgodę na wystawienie każdej sztuki, przychodziły komisje z teatru… – zamyśla się. – Potem mi zaproponowali, żebym w Domu Cechowym prowadziła dla młodzieży taką świetlicę. Zapytałam wtedy, czy będę musiała akademię z okazji 1-maja przygotować. A gdy odpowiedzieli, że owszem, to podziękowałam – podkreśla z dumą swoją niezależność. (…)
– I zabawy żeśmy też organizowali. Takie bez alkoholu – podkreśla. Czasem z Kosocicami, a czasem z Wolą Duchacką. To się wszystkim bardzo podobało, wszyscy się dobrze bawili. I to było dla młodzieży bardzo potrzebne – przekonuje. – Tu jedna z matek mi powiedziała: „Jaka szkoda, że moje córki nie mają takich spotkań, takiego zorganizowanego życia, jak my dawniej”. I mnie się tak zdaje, że teraz tego młodzi ludzie nie mają.
W parafii powierzono jej funkcję katechetki, była również organistką w kościele. Dobrze wspomina pracę z dziećmi. – To były tutejsze dzieci, ja je wszystkie znałam, bo wiedziałam, czyje one są, z jakich domów pochodzą.
– Jak przyszedł adwent, to moi uczniowie zbierali sianko do żłóbka. Za dobry uczynek odkładali jedno ździebełko. Potem w Boże Narodzenie Jezusek leżał na sianku dobrych uczynków. I wie pani – dodaje – że ci moi uczniowie do dziś to pamiętają, że mi to przypominają! Chyba je dobrze wychowałam – zwierza się – bo dziś mogę na nich liczyć. Oni tu do mnie przychodzą, pomagają, zakupy porobią. Jedna z sąsiadek przynosi mi już od kilku lat (kiedy przestałam gotować, bo już siły nie te co dawniej) co drugi dzień słoik zupy. Pamiętam na początku, że się trochę dziwnie czułam (…) Inna sąsiadka w każdy piątek mi postny obiad przynosi, a jeszcze inna w sobotę mnie świątecznym obiadem na dwa dni obdarowuje. No to dobrze mi tu – uśmiecha się radośnie.
– Co roku na Boże Narodzenie jasełka przygotowywaliśmy. Zawsze takie ładne – zamyśla się. Pytam, jak spędzali dawniej święta Bożego Narodzenia. – W czasie wojny – odpowiada – mieliśmy swoje ziemniaki, zboże, chowaliśmy krowę. Głodu nie mieliśmy. Na Boże Narodzenie drzewko było ubierane. Ozdoby same wykonywałyśmy: łańcuchy, jakieś zabawki. Wieszaliśmy też jabłka, orzechy, ciastka z domowych wypieków, czasem cukierki, jak się jakie dostało, no i świeczki na drzewku paliliśmy. Wszyscy śpiewaliśmy kolędy, które znaliśmy na pamięć. Potem, w tym czasie gdy byłam organistką, katechetką, dopóki miałam jeszcze sił, chodziłam do kościoła; w święta więcej czasu tam spędzałam niż w domu. A teraz siedzę tutaj. Drzewka nie robię, bo nie mam gdzie, tylko sobie taką gałąź wieszam, a na niej trochę ozdób, światło… A w drugi dzień świąt przychodzą do mnie, przyjeżdżają wszystkie Jędy, co jeszcze żyją; stare, młode. Tu przy tym stoliku, jak za dawnych lat wszyscy siadamy, śpiewamy kolędy, jemy świąteczne potrawy. Dawniej przychodzili do mojej mamusi, teraz do mnie przychodzą, ja przecież jestem seniorką rodu – dodaje z dumą w głosie.
Przy tym samym stole, przy którym w drugi dzień świąt zasiądą wszyscy Jędowie, siedziałam i wsłuchiwałam się w historię pani Heleny. – To było dobre życie, wesołe takie, z młodzieżą … – ten swoisty refren jej wspomnień i ja pozwalam sobie powtórzyć, spisując opowieść o życiu seniorki rodu tak mocno i chwalebnie wpisanego w dzieje Piasków Wielkich i Krakowa.
Maria Fortuna-Sudor
Zdjęcia: Jarosław Kajdański