SYTUACJA. Idę przez osiedle. Jeszcze zielono od sił, od słów, i kroki, i oddech, naprawdę – tak sobie kiedyś napisałem i śpiewaliśmy to z młodzieńczym zapałem. Teraz jesień życia i jesień na dworze (no, dobra, niech będzie, że na polu). Nie idę, raczej się posuwam do przodu. Naprzeciw mnie nadchodzi młodzieniec, dryblas jakiś, wygląda że uczeń pobliskiej szkoły. Obaj zauważyliśmy tę ławkę, a na niej wronę. Chłopak przystanął nie przypadkiem, stoi i czeka, obserwuje ptaka, jakby go znał. Podszedłem bliżej. – To są inteligentne ptaki – mówię – bardzo mądre. – Wiem – mówi chłopak i odwraca się od ławki, idzie dalej swoją drogą. Mogłem go dopytać, skąd wie. Zostałem przy ławce i przy wronie, która ani myśli odlecieć, co więcej, odwróciła się dziobem w moją stronę, więc tak patrzymy na siebie vis a vis. Mogłem zajrzeć w jej oczy, zagadnąłem „co słychać, jak leci”. I na tym zakończyła się ta sytuacja. Aby kogoś posłuchać, trzeba przestać mówić – tak sobie pomyślałem poniewczasie.
KRUKOWATE. Najpierw usłyszałem rwetes, harmider, wyjątkowy rejwach. Podszedłem bliżej. Na trawniku przy chodniku tumult, walka na skrzydła i dzioby. Ptaki wzlatują i opadają w agresji. Ptasia furia. Wyjątkowe nagromadzenie kawek i wron. Biją się nie wiadomo o co. Po chwili trochę ucichły, ale walczą, kłócą się dalej. Nadchodził gawron, niespiesznie, ale docelowo, podskakiwał, aby mieć dodatkową przewagę. Ustąpiły mu miejsca i wtedy zobaczyłem, jak on wycelował swój klukon w coś na trawniku. Dziubał to zdecydowanie i ze smakiem. Co to jest? Jakiś trup? Ptaki rozpierzchły się każdy w swoją stronę, szukając pokarmu w okolicy. Nie wiem czemu, ale przypomniało mi się opowiadanie Żeromskiego. Krukowate to mądre ptaki, mierzone ludzką skalą.
JEŻYNY. Przez Wolę Duchacką płynie wiele potoków, a nad nimi czasem mostek. Gromadka dzieci bawi się w miniogródku, nagle odrywają się od grupy i biegną kto pierwszy w zarośla na brzegu. Dwie małe dziewczynki, w tym jedna blond z końskim ogonem. Trzecia, starsza za nimi. Wpadają w jeżyny i zapada cisza. Skubią coś jak sarny. Podchodzę bliżej, bo moja droga przez ten mostek. – Co wy tam skubiecie? – pytam. Odpowiedziała blondyneczka z pełną buzia: – Jeżyny, niech pan „śplubuje”. – Dziękuję, zostawiam dla was.
MOJE GROBY. W moim mieście rodzinnym nie było grobów rodzinnych. Była obcość. Groby były i są rozproszone po kraju i na obczyźnie. Dzień Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny były więc obchodzone symbolicznie spacerem po Cmentarzu Centralnym w Szczecinie, jednym z największych w Europie, przy ul. Ku Słońcu, zawsze podobała mi się ta poetycka nazwa ulicy. Na groby jeździliśmy przy innych okazjach, a te, ze względu na odległości i brak samochodu, zdarzały się rzadko. Zapalaliśmy znicze przy symbolicznym krzyżu w Szczecinie. Dotąd zapalam znicz na każdym cmentarzu. Oszczędzano mi też uczestnictwo w pogrzebach, taka się zmowa zrobiła, aby nie dokładać mi przykrych przeżyć, ponieważ często ocierałem się o śmierć. Wyrastałem w oderwaniu od prochów przodków, co przyniosło skutki. Niewiele zostało rodzinnych pamiątek, tyle co nic. Zbierałem je, ale okazało się, że tylko ja przywiązuję do nich sentymentalną wagę. W miejsce pustki wprowadziłem wyobrażenia i mity. Tym bardziej lgnąłem do tradycji i dziedzictwa wspólnoty. Mając taką perspektywę, smutną i pustą – wybrałem taką, która dała mi wiarę i siłę, i pogodę ducha. Oparłem się o Krzyż, i poczułem, że On jest. A najbliżej Matka Boska. Amen.
Jarosław Kajdański