MAJ 2024. To był wyjątkowo piękny miesiąc, który trwał wiosnę i lato. W którym było wszystko, słońce i deszcz. W którym zakwitły lipy.
STRYCH. To zawsze tajemnicze miejsce, takie wnętrze, nawet intymność mieszkańców. Lubiłem tam chodzić. W Szczecinie był to blok wybudowany w roku 1938 dla rodzin żołnierzy Luftwaffe w okolicy szpitala na Unii Lubelskiej. Wchłaniałem zapachy strychu, w tym po upalnym dniu zapach rozgrzanego słońcem drewna. Ze strychu było wejście na dach, tam wchodzili dorośli, aby montować i naprawiać anteny, latem wchodziły też dziewczyny, aby się opalać. Lubiłem patrzeć przez okna naszego strychu, które wychodziły na przestrzał na sąsiednie bloki. Słońce zachodziło za koszarami. Pranie schło w try miga. Na strychu każdy miał przyporządkowane swoje miejsce, swoje sznurki i linki, każdy miał jakiś lamusik Oprócz prania, było też miejsce na starą odzież, koce, pościel, meble. W jednym rogu dziewczyny zrobiły tam sobie miniaturę mieszkania z lalkami, tam się nie wchodziło. Kiedyś znalazłem stertę książek, ktoś je odłożył, przygarnąłem Iliadę Homera oraz jakiś kresowy poemat. To było też miejsce, gdzie między belkami przechowywałem zabezpieczone klisze moich zdjęć. Drugą partię materiałów miałem w piwnicy… W Krakowie, w drewnianym domu też miałem schowki i skrytki, ale nie na strychu W początkowym okresie wchodziłem na strych, stawiając taboret na moim biurku, była to brudna robota, bo strych był bardzo zaniedbany. Potem, aby wejść na strych, posługiwałem się drabiną, najpierw drewnianą, kupioną na Kleparzu, potem składaną, metalową. Wchodziłem przez wejście na frontowej ścianie, albo od strony przybudówki. Ze strychem związana jest anegdota. Przychodził do nas z żoną znany działacz opozycji. Ciągle mnie sprawdzał, pewnego razu zapytał z głupia frant, czy przechowałbym broń. Odpowiedziałem, że chętnie, na strychu nawet armatę, gdyby wejście było z wylotem na wschód… Często bywałem na strychu, aby zabezpieczać dach, stąd musiałem też nauczyć się po nim chodzić. Lubiłem ze szczytu oglądać bliską i daleką okolicę. To było coś. Raz jeden wróciliśmy z długich wakacji, a ze strychu wyszła nam naprzeciw Sonia z trzema kociętami… Na przełomie wielu lat zaprzyjaźniłem się z moim strychem, znałem każdy jego kąt, każdy słaby punkt. Zniosłem z niego i zmontowałem na nowo stary drewniany kufer, zniosłem też obraz świętego Franciszka. ZAWÓD: PACJENT. To głównie kobiety, bo dłużej żyją i bardziej dbają o zdrowie. Wystają cierpliwie w kolejkach do rejestracji, przesiadują w poczekalniach do lekarzy. Wymieniają informacje która na co choruje i ile razy miała operację, co zażywa, gdzie można co załatwić, w tym zabiegi rehabilitacji i wyjazd do sanatorium. Są też pacjenci wzorowi, przestraszeni – to ci obnoszący się w profilaktycznych maseczkach. Pacjenci zaczynają „pracę” skoro świt, pracują po kilka godzin, potem przerwa na obowiązki domowe. A wieczorem ulubione seriale.
KTO WOLNO IDZIE. Szła naprzeciwko mnie. Wolniutko, z wózkiem na zakupy. Mijankę mieliśmy akurat w miejscu parkującego samochodu. Zszedłem na trawnik i poczekałem chwilę. Gdy byliśmy blisko, powiedziała do mnie z uśmiechem: „kto wolno idzie, dalej zajdzie”. Potwierdziłem i życzyłem miłego dnia. Przypomniało mi się rosyjskie powiedzenie „tisze jediesz dalsze budiesz„, co można sparafrazować:”wolniej jedziesz, dalej dojedziesz”, To w sytuacji tej pani i mojej zabrzmiało solidarnie i optymistycznie.
JAMOCHŁONY. Osiedlowy sklep warzywno-spożywczy, w którym jest wszystko. Znam go sprzed lat, bo tam wykładamy nasze „Wiadomości”. Mówiło się „U Duśki”. Obok jest kiosk, do którego ostatnio wróciła pani sprzedająca, pisałem o niej, że zniknęła i bardzo jej działalności handlowej w tym miejscu brakowało. Przed wejściem do „Duśki” kilku chłopaków coś omawia, jeden z nich mający mutację (ja mówiłem „niutacja” – bo bardziej to mi się podobało i znaczyło coś nowego w życiu) stał w środku i zbierał monety. Policzyli i weszli do środka. Usłyszałem, jak ten najważniejszy zakogucił coś dla nich smacznego. Ekspedienta bardzo sympatycznie skomentowała: – Co wy, znowu? Jesteście jak jamochłony. – W sklepie zrobił się wesoło.
Jarosław Kajdański