KONSULTACJE. Jak słyszę to słowo z przymiotnikiem społeczne, to ogarnia mnie śmiech. Konsultacje społeczne to pomysł Unii Europejskiej, wymagany przy realizacji społecznych projektów, na które idą społeczne pieniądze, a wszystkie pieniądze są społeczne, władza nimi tylko dysponuje. Chodzi o obywatelskość pełną gębą, o partycypację i udział mieszkańców – że niby jest demokracja na całego, że władza nie tylko daje, ale dzieli się władzą. Pokracznie to wychodzi i śmiesznie, jak u Barei. Na ogół kojarzy się z paraliżem i wzajemnym przeciąganiem. Regulamin konsultacji wymaga, że są trzy etapy. Efekt finalny jest wypadkową, kompromisem, który muszą podpisać wszystkie strony. Potem zaczynają się schody. Bo mieszkańcy co innego podpisali, a władze co innego pokazują w projekcie końcowym, a jeszcze bardziej co innego wychodzi finalnie, z braku środków, wykonawców itp., a wszystko w oparach procedur, które uświęcają niezborność i kunktatorstwo władzy. U źródeł konsultacji leżą wzajemna nieufność i podejrzliwość. A czego domagają się mieszkańcy? Aby miasto było piękne, przyjazne i dogodne dla ludzi w nim żyjących. Dziwne, prawda, że władze same na to nie wpadną.
ALE MYŚMY JUŻ TU BYLI… Im bardziej „rozwija się” jakiś sklep, tym większe stawia wyzwania. Zmianoholizm, czyli wywracanie wszystkiego, aby zmusić do poznawania nowego, to metoda marketingowa oparta na niby stymulującej deprywacji sensorycznej. Ale w efekcie programuje, zmusza do poświęcania uwagi, absorbuje umysł i emocje… Miałem zadania zakupowe spisane na kartce, dzięki czemu udaje mi się realizować je krok po kroku w nowych odsłonach matrixa. Zatrzymałem się przed jogurtem bezglutenowym dla żony oraz jogurtem greckim firmy Mlekovita dla mnie i dla kota. Na moją logikę mogłyby być wystawione na jednej półce, przepraszam „gablocie lodówkowej”. Już pamiętałem, że nie, że będą osobno, każda w innej alejce, w oddaleniu. Znalazłem tę pierwszą, poświęconą produktom dietetycznym, w tym bezglutenowym. Była zaraz za plecami gablot z karmami dla zwierząt, w tym dla naszego Milka, gdzie torebki z kurczakiem, a te z kurczakiem są dla juniora i dla seniora kastrata osobno, kurczak w wersji z groszkiem też był. Smakuje mu to, a walorem tego jest też cena. No więc z torebkami dla kota w koszyku, skręcam za rogiem w lewo, a tu pani wyładowuje towar z kartonów. Kuknąłem na półki i wydawało mi się, że trafiłem okiem w bezglutenowe jogurty, a nawet mleko. Tylko ta bezglutenowość zadeklarowana jakoś niewyraźnie i blado, nie miałem pewności, a w zakupach celowych dla żony lepiej się upewnić. Aby coś wyjąć z gabloty chłodziarkowej, trzeba otworzyć drzwi, ale te drzwi otwierałbym tuż przy pani i co stanąłbym przed nimi w otępieniu? Powiałoby chłodem, a nie wiedziałem, jak pani by na tę moją nieoszczędność klimatyczną zareagowała. Zdecydowałem się na „wymianę usług”, ja pani nie będę tu stał i przeszkadzał, a pani wskaże mi jogurt. Pani przyjęła moją propozycję ze zrozumieniem i empatią, tym bardziej że przyozdobiłem ją formami grzecznościowymi. Ucapiłem dwa opakowania, a nawet zanurkowałem dalej po mleko bezglutenowe 3,2 proc do kawy, trzeba pamiętać, że butelka z nakrętką koloru czerwonego, a nie zielonego czy żółtego, ani fioletowego. Zadowolony z siebie odjechałem wózkiem dalej w kierunku chłodni z produktami, które chłodni wymagają. Po drodze minąłem kolorowy i przykuwający uwagę bazar z owocami i warzywami, gdzie wybrałem 3 pomidory malinowe, zwarzyłem ja na wadze i ometkowałem cenowo na woreczku. Pomidory były nieplanowane i trzeba mi było wrócić na kurs do gablot chodziarkowych. Pamiętałem, że jogurty powinny być po lewej stronie, dobrze jest coś robić na pamięć, nie traci się czasu i energii. Omiotłem wzrokiem wielopoziomowe lady i wzrok mój się zapadł w niewidzeniu, bo przez szybkę. Gdzieś tam stoi ten mój grecki z Mlekowity, ale gdzie, nie widać. I wtedy stał się cud, tuż obok podjechała ta sama pani co była przedtem. Podjechała z jogurtami, w tym greckimi, w tym Mlekowity. Uśmiechnąłem się serdecznie i jogurt od ręki dostałem, nawet dwa. Wyjeżdżając z alei natknąłem się na grupkę osób z rozbieganymi oczami, w tym facet oraz trzy kobiety. Samcem alfa był facet, który z desperacją skwitował ich peregrynacje „ale myśmy już tu byli”.
DROGA DO SZKOŁY. Najpierw była droga do przedszkola, do którego w pewnym etapie szedłem sam. Mama musiała być wcześnie w pracy, więc jechaliśmy dwa przystanki tramwajem, na drugim przystanku wysadzała mnie z tramwaju, sama wskakiwała, aby jechać dalej i machała mi ręką. Droga była w miarę bezpieczna, z jednym przejściem przez małą ulicę, ale byłem już starszakiem i wiedziałem, jak i ile razy trzeba kręcić głową, aby zauważyć czy coś jedzie, a ruchu samochodowego w latach 60. nie było za wiele. Potem droga do podstawówki, którą wybrał ojciec, a tam było już przejście przez ruchliwą ulicę Mickiewicza. Z tego powodu w pierwszej klasie dokooptowali mnie do dziewczyny, która była odprowadzana przez opiekunkę, obciach na całego, krótko to trwało. Większość uczniów była z tej drugiej części szczecińskiego Pogodna, spotykałem ich po drodze, a potem z niektórymi wracałem po lekcjach. Można powiedzieć, że daleko miałem do szkoły. Dlatego nie było problemem wybranie najlepszego liceum, do którego jechałem tramwajem na tzw. most akademicki, a stamtąd parkiem do Szóstki, park, jak to w Szczecinie, był w miejscu starego cmentarza, wyrosły na nim przepiękne drzewa, które szumiały po niemiecku. Zaczęły mieć znaczenie drogi ze szkoły, bo odprowadzanie się, zbaczanie z drogi, meandrowanie było na porządku dziennym i stanowiło ważny element życia towarzyskiego i uczuciowego. Na studia początkowo wybrałem medycynę, na zajęcia dojeżdżałem dwoma tramwajami. Na Pomorzanach przy szpitalu też był park, ale nie stanowił elementu mojej drogi. Dużo chodziłem, miałem kondycję, potrafiłem przejść tyle, ile przejeżdżałem tramwajem. W ten sposób rozładowywałem napięcia. W końcu wyleciałem z rodzinnego gniazda daleko na studia do Krakowa, przejeżdżam przez całą Polskę najdłuższą trasą kolejową. Kraków schodziłem wzdłuż i wszerz. Stąd miałem blisko do Lwowa, który pokochałem jak swoje, chyba tam się urodziłem.
Jarosław Kajdański