PROROK. Bill Gates opublikował kolejną książkę „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej. Rozwiązania, które już mamy. Zmiany, jakich potrzebujemy”. Jakiś czas temu przez przypadek natrafiłem na wywiad z nim przeprowadzany przez dziennikarzy TVN, w tym Piotra Kraśkę. Gates przewidywał pandemię już w 2015 roku, ubolewa nad ofiarami, cieszy się z przyspieszonej (wymuszonej) cyfryzacji, mówił o plusach relacji zdalnych, higienie i ergonomii pracy on-line, jego idea fixe walki o ocalenie świata od katastrofy klimatycznej ma przełożenie na konkretne działania. Tymczasem coraz śmielej mówi się, że koronawirus został wypuszczony z laboratorium w Wuhan, kpinki i szyderstwa ucina raport służb amerykańskich, stąd nowy kierunek polityki prezydenta USA Joe Bidena.
CUD GENETYKI. Jak podała przed miesiącem Chińska Agencja Ludowa, w mieście Wuhan przyszły na świat wyjątkowe trojaczki. Każde w maseczce na twarzy. Dziewczynka w kolorze różowym, chłopiec w kolorze niebieskim, a trzecie dziecko, niebinarne, w maseczce koloru czerwonego. W pakiecie zawarto możliwość zmiany barw maseczek bez ich skalpowania. Patronat nad wyjątkowymi trojaczkami objęła WHO.
SMOK. Kątem oka widziałem, że przygląda mi się z dołu, jak kuśtykam w dół po schodach pawilonu. Trzymam się poręczy, noga za nogą, schodek po schodku, nie poradzę, wygląda to poczwarnie. – Co tam, widzę, że po kowidzie? – zagadnął, gdy zszedłem, i dodał: – Też mnie pokręciło, ale mi przeszło. – Nic nie powiedziałem, aby nie wdawać się w kovidową narrację. Co mu powiem, że byłem w górach i nadwyrężyłem lewą nogę i siadło mi kolano? To takie banalne i nie na czasie. Wszystko jest przypisane kovidowi, każda śmierć, każda ułomność, każda kontuzja. Urasta do potęgi na miarę… smoka. Już nim jest, ma swoją legendę. Chodzi o to, aby być przed nim na kolanach i uznać jego wszechmoc.
ZMIANOHOLIZM. Wyobraźcie sobie taką sytuację, że jesteście pilotami z zadaniem do wykonania: zrobienie zakupów. Dostajecie mapę sztabową, czyli rozpiskę, co kupić, nie zdradzę, co ja tam miałem, bo to jest tajne/poufne. Lądujecie w tym samym co zwykle dyskoncie, i tu się zaczyna deprywacja sensoryczna, czyli przemieszanie z poplątaniem sklepowego krajobrazu. Nie wszędzie, ale tam gdzie coś było wcześniej, teraz jest co innego. Zapytany pracownik też podszedł do koleżanki w alejce obok, oboje nie wiedzieli – trwało zamieszanie i zagubienie. O to chodzi tym cynicznym pajacom od marketingu, aby niczego w ich sklepie nie robić na pamięć, lecz poznawać sklep od nowa, szukać wzrokiem towaru, a przy tym omiatać wszystkie inne towary. Czy to działa na klientów? Na takich jak ja na pewno nie. Nie traktuję robienia zakupów jak przyjemności poznawczej, lecz jak domowy obowiązek, który wykonuję tylko przy okazji, po drodze innych zadań. Mijam po drodze klientów przewieszonych przez największe wózki i lustrujących półki krokiem spacerowym. Podchodzę do kas, a tu też inaczej, zmienili jedną kolejkę rozdzielaną sygnałem świetlnym i głosowym do poszczególnych kas. Nie ma numerów, więc podchodzę do tej najbliżej. Po skończeniu kasowania, płacenia i pakowania mówię do ukraińskiej kasjerki: „Po co te zmiany, jako klient mówię, że było lepiej”. Ona zastanawia się, co mi odpowiedzieć, myślałem, że nie odpowie: „Tak, było lepiej, ale ci od zmian muszą zarobić, ta kasa (tu puka palcem w nowy blat) jest jak puszka od sardynek, będzie pękała”. Zmianoholizm, czyli uzależnienie od wprowadzania zmian wpisuje się w politykę wywracania wszystkiego do góry nogami. Deprywacje sensoryczne na każdym kroku mają pozbawiać nas stabilności, pewności, wytrącać z równowagi, aby stymulować nieustannie czujność klienta i pracownika, tak w sklepie, jak i w pracy. Takie pobudzenie na dłuższą metę skutkuje nerwicą, tak w wydaniu psychicznym, jak fizycznym. Objawem tego jest na przykład podrygiwanie, podskakiwanie, co można zobaczyć w każdym programie rozrywkowym, gdzie dokładają także ruchy frykcyjne, czyli kopulacyjne. Takie też są obrazy telewizyjne, szczególnie w reklamach. Kamery w przekazach telewizyjnych poprzez promptery wymuszają obracanie głową ni przypiął ni przyłatał. Musi być ruch, musi być niespokojnie, co podbijane jest podkładem muzycznym. Mamy żyć otoczeni niepewnością, lękiem i paniką. Bez namysłu i refleksji. Chaos, najlepiej rewolucyjny i zaczynanie wszystkiego od nowa, bez podstaw i bez tradycji. Kult nowości i młodości. Czasy idiokracji.
KWĘKNIĘCIE. Zdarzyło mi się kwęknięcie, które sam od siebie usłyszałem, gdy ciężko zapadłem w fotelu, który odpowiedział stęknięciem. Nie lubię kwękania ani u siebie, ani u innych. Czasem są rozbudowane jak te: „O ja biedna i nieszczęśliwa”. U facetów kwękania są źle przyjmowane, choć ciągle się je słyszy, szczególnie w debatach publicznych. Kwękanie jest niestety naszą cechą narodową, pisałem o tym dawno temu w felietonie „Maruda polska”, który spodobał się Redaktorowi Giedroyciowi. Żartobliwie komentował je i rozbudowywał niezapomniany kabaret Elita zawołaniem „Oj niedobrze, niedobrze”. Przydałoby się mieć coś własnego, autorskiego. Ale co najlepsze kwęknięcia są już zajęte, jak to: „O mój Boże przedwojenny”, albo „Upst, stary gzyms się wali”. Nic nie przychodzi mi do głowy, może samo z siebie wyartykułuje się to moje osobiste kwęknięcie, muszę je podsłuchać i zapamiętać, choćby przy torturowaniu barków przy nakładaniu i ściąganiu swetra czy koszuli. Tylko po co mam kwęknąć? Co daje kwękanie? To zwrócenie uwagi na siebie, użalenie się. Nie, kwękanie nic nie daje. Musi wystarczyć grymas.
Jarosław Kajdański