WIRTUALNE ZDROWIE. Krok po kroku, z własnej, nieprzymuszonej woli wchodzimy do wirtualnej sieci. Bo jest szybciej i wygodniej, ale czy łatwiej, czy lepiej? O tym się przekonujemy, gdy nagle pojawi się problem. Zanim dojdzie do rozmowy z doradcą, najpierw trzeba próbować radzić sobie samemu, wciskając kolejne numery w telefonie, a po drodze wysłuchując to, co operator chce nam przekazać, z ofertami i reklamami włącznie. Tak jest w przypadku operatorów sieci komórkowej, banków i wielu innych „służb”, od których jesteśmy coraz bardziej uzależnieni. W realu jakoś można sobie poradzić. Choćby przez to, że jest osobisty, bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem, nie jest to kontakt idealny, ale zawsze można go skorygować w rozmowie wyjaśniającej, posługując się wszystkimi – uzupełniającymi dla mowy – zmysłami, jak słuch, wzrok. A tu lipa: albo automat, który oprowadza nas po marketingu swojej firmy, albo człowiek zwany doradcą, którego zadaniem jest zdalne naprowadzenie nas na to, aby poradzić sobie samemu, a potem wyrazić opinię, że wszystko odbyło się super i jest cacy… Mnie to przytłacza i dusi, czuję się jak w matriksie. Wyobrażam sobie sytuację za ileś tam lat, gdy nawet służba zdrowia będzie na telefon. Będzie to telefon zintegrowany ze wszystkimi o mnie informacjami. Łatwo sobie wyobrazić taką „wizytę lekarską”. – Tu twój automat osobisty. W czym mogę pomóc? – Źle się czuję, mam stan podgorączkowy… – Przepraszamy, trzeba potwierdzić dane, podaj swoje kody, może być pesel, nip, potwierdź to podając adres, datę urodzenia i imię ojca… – W porządku, zgadza się? – Proszę o podanie numeru ubezpieczenia. – Podaję, czy już możemy kontynuować? – Wybierz lekarza specjalistę wciskając odpowiedni numer… – Wciskam, ale słyszę w słuchawce zajęty numer. Po odczekaniu chwili ponawiam próbę. I tak w kółko, aż operator odprowadza mnie na początek kolejki i na początek tej rozmowy.
KALIGRAFIA. To była i jest sztuka. Uczyliśmy się jej w przedszkolu i w szkole. Najwięcej problemów miałem z literą „g” i „s”. Od kolegi z ławki, Jarka Sienkiewicza podpatrzyłem, że pisze „s” drukowane i przyjąłem to do swojego stylu, choć kaligraficzne „s” było inne. Pamiętacie Państwo, że te literki musiały się ze sobą łączyć? – tak było. W kartce z kalendarza przeczytałem, że kaligrafia uspokaja, ćwiczy charakter i daje świeże spojrzenie na codzienność. No proszę, a ja mam coraz większy problem nie tylko z czytelnym odręcznym pisaniem (np. z podpisaniem się), ale także z moim indywidualnym jego powtórzeniem. Dwa razy do roku ćwiczę odręczne pisanie życzeń świątecznych. Szlag mnie trafia, gdy widzę na kartce już napisane życzenia, tylko podpisać: Amen albo Alleluja. Taki usłużny bryk dla analfabetów. Klawiatura zawłaszczyła wszystko – nieodwracalnie?
KOSIARKA. W zeszłym roku kupiłem kosiarkę made in Ukraina. Maszyna prosta jak cep, tania, do tego jakaś asekuracja, że ma certyfikat Unii Europejskiej, tu przybiła się Francja. Pomaga Ukrainie Francja, mogę i ja. I tu zaczynają się schody. Już je przerobiłem zeszłego lata, ale teraz o nich zupełnie zapomniałem. Pominę siermiężny sposób uruchamiania tego ustrojstwa, ale można dojść do wniosku, że maszyny proste nie są takie proste, trudno je wyczuć, nie wiadomo o co im chodzi. Każde z nas mówi w innym języku. Tak więc usiadłem załamany nad kosiarką po którymś tam razie sprawdzania połączeń i kolejności ich wykonania. Jako że wszystko wykonuję na ściśle odmierzony czas, perypałka z kosiarką rozwaliła mi całe przedpołudnie. Siadłem na ławce, pod nią kot wyciąga pazur, by mnie haratnąć w ramach zabawy. Myślę sobie: jak ta kosiarka swoim zwyczajem ryknie, to kot czmychnie, ale to nie wydarzy się dzisiaj. I nagle nie wiedzieć skąd, przyszło mi na myśl coś idiotycznego: powiedziałem w myślach „gawarit Maskwa”. Dlaczego Moskwa, a nie Kijów? – zostawiam na boku. Ten impuls, ta iskra – ruszyła kosiarkę. Pierwsze sianokosy z głowy. Ciekawe, co będzie dalej. Jeśli jakieś służby są zainteresowany tą kosiarką, to chętnie ją zamienię na jakiś inny model.
CO BYŚ ZROBIŁ/ZROBIŁA Z TAKĄ WYGRANĄ? Jakiś czas temu w kolekturach totka sprawdzanie kuponów odbywało się na zasadzie: „nie ma”, „no nie ma”, „nic nie ma” – czasem: „nie ma, przykro mi”. To ostatnie może było wymuszone moją miną. Ale to się zmieniło od czasu wprowadzenia czytników skanujących kod na kuponie. Wiecie do czego zmierzam? Tak, postawiłem zakład na te 60 milionów niewyspekulowanym systemem „chybił trafił”. Nie spieszyłem się do kolektury, no bo po co, wiem, że bank już rozbity przez „troje podstawionych słupów” (tak mówiom na mieście – sic!). Przykładam więc kupon do czytnika, a tu wyświetla się „brak wygranej”, czyli wszystko po staremu, przykładam ja proszę was drugi kupon, a tu wyświetla się „wygrana”. Sprawdzam jeszcze raz: wygrana!. Kolejka przede mną, więc przełykam wiadomość, przeżuwam i trawię. Jestem przed panią Kolekturową. – 24 zł. – Podaje mi to z groszami, ale zaraz pyta: – Co robimy, gramy dalej? – Słyszycie to „my gramy dalej”? Mierzę ją krótkim, ironicznym spojrzeniem. – Nie, dziękuję. – Spojrzała ze zdziwieniem. – Do widzenia. – W kieszeni mam 24 zł z groszami. Co wy byście zrobili z taką wygraną?
Jarosław Kajdański
Dodaj komentarz