Reklama

Park Duchacki
Wiadomości Podgórze
Napisz do nas!
Coś ciekawego dzieje się w Twojej dzielnicy?

Poinformuj nas, prześlij zdjęcia: wiadomości.krakow@wp.pl

ŁAWECZKA. Stoi prawie przed oknem naszej kuchni, można przysiąść, aby odebrać i wysłać sms-a, dokończyć rozmowę telefoniczną, można na chwilę odpocząć z zakupami, ale na szczęście nie jest nadużywana, szczególnie nocą, bo to wyjątkowo spokojna okolica, a butelki po żubrówkach są raczej wyrzucane przez okno, burdy robi się w zaciszu domowym, a nie publicznie. Ta ławeczka jest ulubionym miejscem spotkań młodzieży. Bezpiecznym, bo w ukryciu, nie na centralnym widoku. Młodzi wyjątkowo grzeczni, z pobliskiej szkoły integracyjnej, mieszkańcy osiedla. Przy nich wracają wspomnienia z moich ławeczek, oj było ich sporo, choć my raczej preferowaliśmy wielogodzinne spacery, z wzajemnym niekończącym się odprowadzaniem, byliśmy pokoleniem perypatetyków, bo wtedy mędrkowało się i knuło na świeżym powietrzu. Wczoraj widziałem z okna grupkę dziewcząt, w różnych wieku, stały naprzeciw ławeczki, postawiły na niej ekranik monitora, w którym coś oglądały. Nagle jedna przez drugą zaczęły pląsać, wyginać się baletowo, piękne ruchy, dużo uroku, to był moment, impresja, która zaraz zgasła… Odleciały ze śmiechem jak ptaki.

NAWOŁYWANIA. Nie takie ponadczasowe, dziaderskie „hop-hop”, lecz plemienne, podwórkowe, z lat dzieciństwa. I nie takie dziewczyńskie, irytujące jak „Jolka, Jolka, wyjdzieeeesz?!”, kwitowane często z góry „Zamknij się!”, w końcu wędrówką pod drzwi całą grupką, a potem wyznaczanie kto zadzwoni… Na szczecińskim Pogodnie były gangi, bardziej lub mniej groźne. Te groźniejsze, przestępcze to z pokolenia naszych starszych braci i kolegów. Co pokolenie Szczecin stawał się coraz bardziej bezpieczny. Starsi koledzy z mojego pokolenia tworzyli na podwórkach gang, który nawoływał się krótkim, charakterystycznym, gwizdanym dżinglem z serialu „Święty”. Słychać go było pod oknami, a nad nami, pod dwunastką mieszkał herszt gangu Jacek, znaczy się miał zejść, bo jest sprawa. W gangu był Marek z kamienicy naprzeciwko, Zenek, z kamienicy dalej, chyba Andrzej spod jedynki, i taki jeden chudy okularnik, wołali na niego Szczawik, ale inaczej miał na imię, był z tej kamienicy co Zenek, lubiłem się z nim i gadałem, bo nie był agresywny. Z tymi imionami też były historie, bo Jacek konspiracyjnie odwrócił swoje imię na Kecaj. Ja potem próbowałem na Keraj, ale to głupie było… Spotykali się po piwnicach, a nawet wykopali sobie ziemiankę do spotkań, gdzie palili papierosy i popijali jabcoka. Oznaczali się czarną gumką recepturką naciągnięta na nadgarstek, potem niektórzy dorobili się tatuaży, ale to była domena kryminalistów i marynarzy, system tatuaży wyznaczał hierarchię i staż więzienny. Jakie były cele i osiągnięcia tego małego gangu, nie wiem, bo szybko zniknął z podwórkowego krajobrazu, kto wie, czy za tym nie stali ci starsi, którym smarkateria psuła opinię, wiadomo, w tej okolicy miało być spokojnie, rozpracowywanie tematów robiło się poza miejscem zamieszkania…

Ja też miałem wymyślone sygnały dźwiękowe nadawane do kolegów. Pierwszym było głośne kląśnięcie językiem o podniebienie aż do dźwięku wybijanego korka, innym dźwięk wydawany ze złożonych dłoni, gdzie dmuchało się w kciuki, co miało imitować nawoływanie gołębia.

 POGRZEB WRÓBLA. To było wydarzenie na miarę całego podwórka. Gdy ktoś znalazł martwego ptaka i niósł go w dłoni przed sobą. Najczęściej był to pisklak, który wypadł z gniazda, ale też inne nieszczęśliwe wypadki. Nie mogliśmy przejść obok tego obojętnie. Był jednym z nas. Wiosna na całego, młoda zieleń na krzewach i drzewach, radość życia. A tu śmierć na oczach. Ucichły zabawowe hałasy, trzeba było wróbla pochować. I to tak z uszanowaniem dla życia, aby miał święty spokój. Najważniejszy, albo najstarszy z nas brał truchło ptaka, ktoś inny kopał dołek. Dziewczyny dokładały do grobu niebko, czyli swoje czarodziejskie kolorowe szkiełko. I ptaszek pochowany, po chrześcijańsku, bo na tym stawialiśmy krzyżyk z kijka. Chwilowa żałoba była na całego. Szybko o tym zapominaliśmy.

POCZUCIE KONTROLI. Jest zewnętrzne i wewnętrzne. „Teoria poczucia umiejscowienia kontroli stworzona została w latach 60. XX w. przez Juliana Rottera, jako jedna z teorii społecznego uczenia się. Ma swoje korzenie w teorii warunkowania sprawczego. Rotter zauważył, że ludzie mają odmienne sposoby interpretowania przyczyn zdarzeń, które spotykają ich lub inne osoby. Teoria umiejscowienia poczucia kontroli dotyczy subiektywnie odczuwanego ulokowania sprawstwa zdarzeń. Rotter twierdzi, że ludzie uczą się w ciągu życia wierzyć, że ich losem kierują oni sami, bądź też że kierują nim czynniki od nich samych niezależne. W związku z tym teoria ta umieszcza ludzi na (jednomodalnym) kontinuum z dwoma biegunami.

Osoby o wewnętrznym umiejscowieniu kontroli mają przekonanie, że ich życiem i ważnymi zdarzeniami sterują oni sami. Żywią przekonanie, że przede wszystkim od ich własnych wysiłków, pracy, osobistego wpływu zależy to, co ważnego przydarza się im w życiu. Osoby o zewnętrznym umiejscowieniu kontroli żywią przekonanie, że życiem sterują czynniki niezależne od ich świadomego, celowego i zamierzonego wpływu (niekoniecznie muszą to być czynniki zewnętrzne!) – los, przeznaczenie, Bóg, nieświadomość, choroba, szczęście itd.”.

Doświadczenie pokazuje, że jest to zjawisko mieszane w zależności od sytuacji i człowieka w danym momencie życia, ale także od cech osobowościowych. Jedni zwalają winę na innych, aby zachować swoje dobre samopoczucie, drudzy z kolei wszystkie zdarzenia pechowe przypisują sobie, co znacznie obniża samoocenę. Człowiek ma etapy jednego i drugiego. Warto to wypośrodkować, aby nie wpadać w skrajności.

SKARPETKI. Są dwie, do pary, ale jak to z tymi parami jest? Odkąd poznałem moją żonę, zaczęły się dziać dziwne rzeczy ze skarpetkami – ginęły, albo się znajdowały nie do pary. Zastanawiałem się, co się z nimi dzieje, węszyłem podstęp, ale nie chciałem uwierzyć, aby to były jakieś prowokacyjne czary. Wkurzało mnie to, ale w końcu przestałem na to zwracać uwagę. Ot detal, jedna z tych dziwnych niewyjaśnialnych rzeczy. Jak ta, że dawno temu w Gorcach krowa zjadła tylko jedną moją skarpetkę, którą nieopatrznie zostawiłem po wypraniu przy potoku. Głupia krowa? I tak przez wiele lat, już się przyzwyczaiłem, że po praniu niektóre wracały do mojej szafy zdekompletowane. Odkładałem je na bok, czekając aż znajdą swoją parę… I wiecie co? Okazało się, że skarpetki w praniu czasem wywijają się na lewą stronę i dlatego nie są do siebie podobne. Wiedzieliście o tym? Oglądajcie skarpetki z bliska, nie oceniajcie ich pochopnie, czasem bywają odwrócone, ale są parą. Jak wiele spraw w życiu.

Share Button