W polskiej transformacji po 1989 r. Europa podjęła wysiłek socjalizowania nas w duchu „zachodnim”, eksportu swoich instytucji i włączenia Polski w swoje struktury. Naiwnością grzeszą ci, którzy sądzą, że czyniła to z pobudek altruistycznych.
Społeczeństwa czy narody mniej rozwinięte często stykały się w historii ze społeczeństwami bardziej rozwiniętymi, „zmodernizowanymi”, co najczęściej – choć nie zawsze – oznaczało: z narodami i społeczeństwami silniejszymi, bo mającymi np. przewagę w technice militarnej. Co działo się w takich sytuacjach? Jakie możliwości były do dyspozycji tych słabszych, pozostających w tyle społeczeństw?
Polska i cztery wskazówki Parsonsa
Talcott Parsons, jeden z największych teoretyków socjologii, twierdził, że zacofane społeczeństwa, które nie wzięły udziału w „ewolucyjnych innowacjach”, mają cztery możliwości. Po pierwsze, mogą – jeśli są silniejsze (np. mając odpowiednią przewagę demograficzną) – zniszczyć społeczeństwo, które dokonało innowacji, i w ten sposób przetrwać w stanie niezmienionym przez to dokonanie. W przypadku innowacji w sferze kulturowej może się przy tym zdarzyć, że przetrwają one upadek społeczeństwa, które jest jej autorem, i że uzyskają potem wielkie znaczenie historyczne. Parsons miał na myśli przypadki takie, jak starożytna Grecja czy starożytny Izrael.
Polska, której historię bardzo często przedstawia się jako nieustanną pogoń za bardziej innowacyjnym i dynamicznym „Zachodem”, nigdy nie miała takiej siły, by zniszczyć skutecznie owo „zachodnie” centrum lub jego wypustki. Za wyjątek można by uznać pokonanie zakonu krzyżackiego i rozbicie stworzonego przezeń państwa, według historyków bardzo nowoczesnego, zachodniego. Zgodnie z tą główną narracją, tworzoną zwłaszcza w czasach niewoli, ulegliśmy ostatecznie rozbiorom z powodu zacofania. Tymczasem można twierdzić, że to nie tyle zacofanie Rzeczypospolitej, co wielka innowacja, jaką była Konstytucja 3 Maja i reformy ustrojowe, spowodowały agresję państw zaborczych, mniej „zmodernizowanych” pod względem politycznym. Można nawet iść dalej i bronić tezy, że sama forma polityczna Rzeczypospolitej była zbyt nowoczesna jak na ówczesne czasy i dlatego została zniszczona; zanim przyjęła się w Europie, szczególnie w absolutystycznie rządzonych państwach zaborczych. Ulegliśmy sile mimo naszych innowacji.
Dzisiaj jednak trudno byłoby utrzymywać, że mamy do przekazania Europie jakieś ważne odkrycie w sferze kultury, polityki czy gospodarki, że pod jakimiś względami mamy przewagę na społeczeństwami „zachodnimi”. Na początku polskiej transformacji pojawiły się jeszcze takie idee – naszą przewagą zdawały się wolnościowy i republikański etos „Solidarności”, antykomunizm, głęboka wiara chrześcijańska. Jan Paweł II, romantyczny mesjanista, niewątpliwie oczekiwał od Polski wiele, sądził, że jest ona w stanie zmienić kulturę współczesnej Europy. Niestety, siła transformacyjna naszego kraju okazała się iluzją. Zamiast nieść nowe idee Europie Zachodniej, jesteśmy przez nią kształtowani, ugniatani – zamiast rechristianizacji Europy nastąpiły próby dechrystianizacji Polski, zamiast własnego modelu demokracji opartej na republikańskich wartościach „Solidarności”, mamy demokrację peryferii, zapatrzoną w dotacje materialne i ideowe „Zachodu”.
Po drugie, zdaniem Parsonsa, takie zacofane społeczeństwa mogą przetrwać niezmienione w jakiejś niszy. W przypadku Polski nie było to możliwe ze względu na położenie geopolityczne w XVIII w., tym bardziej nie jest możliwe dzisiaj, w czasach europeizacji i globalizacji. Czasami spotyka się taką interpretację polskiej historii: że niezwykły terytorialny i polityczny rozwój Rzeczypospolitej był możliwy w pewnej luce, w próżni władzy, a jej upadek był naturalnym rezultatem wzmocnienia się sąsiadów – tak jakbyśmy byli w stanie rosnąć w siłę jedynie w bezpiecznej niszy.
Po trzecie, społeczeństwa mogą przejąć innowację, „zmodernizować” się, naśladując „lepszych”. Tak interpretowano lepsze okresy polskiej historii, np. złoty wiek jagielloński. Na tym też miała polegać rzekomo udana transformacja pokomunistyczna, w której tak wielką rolę przypisywano kapitałowi zagranicznemu i w ogóle „aktorom” zewnętrznym.
Po czwarte, społeczeństwa mogą doznać dezintegracji lub zostać wchłonięte przez większy system społeczny, jak stało się z Polską pod koniec XIX w., oraz potem, w rezultacie II wojny światowej. Dzisiaj Polacy różnią się w ocenie, czy taka sytuacja jest możliwa. Jedni, tzw. prawicowi, postrzegają tę możliwość jako realne zagrożenie, inni, jak np. Bronisław Komorowski w swoim inauguracyjnym przemówieniu, sądzą, że to bzdury, bo „nikt na nas nie czyha”; albo jak np. Radosław Sikorski w przemówieniu berlińskim, uważają, że wchłonięcie nas przez większy system społeczny – przyszłą federację europejską – to pozytywny dla Polski scenariusz. Jest też wielu Polaków, którzy zaakceptowaliby wchłonięcie przez inne, mniej ponadnarodowe „systemy społeczne”, np. Niemcy, jeśli tylko poprawiłoby to ich byt materialny, „zmodernizowało” Polskę.
Typologia Parsonsa nie uwzględnia sytuacji, w której udana modernizacja, przejęcie innowacji może samo przez się prowadzić do dezintegracji i wchłonięcia przez inny „system społeczny”, bo zakłada on, że każda skuteczna „modernizacja” wzmacnia istniejące społeczeństwo. Ale znamy z historii przypadki, gdy było inaczej. Piastowskie księstwa śląskie niewątpliwie modernizowały się – napływ osadników z ziem niemieckich na pewno im pod tym względem dobrze służył – jednak stały się częścią Niemiec.
Hawajska lekcja
Pouczający mógłby być także przykład Królestwa Hawajów. Kamehameha I zjednoczył wyspy w 1810 r., korzystając z zachodnich technik militarnych i dzięki zachodnim doradcom. Jego następcy próbowali dokonać imitacyjnej modernizacji. Pod wpływem protestanckich misjonarzy Kamehameha II zniósł w 1819 r. system kapu. W ramach tej modernizacji nie tylko odrzucono dawne wierzenia, lecz zaczęto także prześladować katolików – francuskich misjonarzy – i tych Hawajczyków, którzy przyjęli katolicyzm, religię niedostatecznie nowoczesną, dopóki Francja nie wymusiła zmiany tej polityki. Hawajczycy przejęli też polityczną formę z Zachodu – monarchię. Kamehameha III był pierwszym królem chrześcijańskim Hawajczyków. Także napływający biali misjonarze i koloniści wspierani przez swe kraje prowadzili usilną, oddolną pracę nad modernizacją wysp. Niewątpliwie te próby dostosowania się zmieniały kulturę hawajską, ale monarchowie starali się zachować niezależność, wykorzystując rywalizację między Wielką Brytanią, Francją a Stanami Zjednoczonymi. W 1843 r. Wielka Brytania i Francja potwierdziły niepodległość Królestwa Hawajów. Było to pierwsze uznane państwo „rodzimej ludności” (indigenous state) zaakceptowane międzynarodowo. Król Kalākaua starał się dotrzymać kroku nowoczesności – odbył podróż dookoła świata, a w zbudowanym przez siebie pałacu Iolani zainstalował elektryczność, w czasie gdy jeszcze nie było jej w Białym Domu. Hawajska monarchia jednak nie przetrwała. W 1893 r. biali plantatorzy i politycy podnieśli bunt i obalili królową Lili’uokalani, dążąc do włączenia wysp do USA. Rewolucja było powodowana gospodarczymi interesami, ale można też sądzić, że dokonywała się w imię nowocześniejszej formy rządów – demokracji. Obalała feudalną monarchię, która już w 1887 r. stała się monarchią konstytucyjną, pozbawiając króla Kalākaua realnej władzy. 4 lipca 1894 r., po tym, jak Stany Zjednoczone nie zdecydowały się na aneksję, proklamowano Republikę Hawajską. Ostatecznie wyspy stały się najpierw w 1898 r. terytorium Stanów Zjednoczonych, a od 1959 r. kolejnym stanem USA. Dzisiaj prawie nie ma rdzennych Hawajczyków – kontakt z białą cywilizacją prowadził do biologicznej katastrofy – choć są ich potomkowie. W latach 60. XX w. nastąpił renesans kultury hawajskiej, którą na nowo odkryła grupa intelektualistów hawajskiego pochodzenia. Dzisiaj organizacje takie jak Native Hawaiian Hospitality Association starają się przekazać mało zainteresowanym turystom w Waikiki choćby rudymentarną wiedzę o przeszłości kraju, który odwiedzają.
Przykład ten pokazuje, że obok modernizacji umożliwiającej przetrwanie, „modernizacji wzmacniającej”, istnieje także „modernizacja unicestwiająca”. Gdyby usiłowania
hawajskich monarchów były skuteczne, Hawaje także zostałyby zmodernizowane, a Hawajczycy przetrwaliby jako naród. Obecnie wyspy te są również nowoczesne, tyle że bez Hawajczyków, którzy stali się na swojej ziemi ubogą mniejszością, pomieszaną z innymi grupami etnicznymi, i pozbawioną tożsamości.
„Zachodnie”, czyli lepsze?
Ktoś powie – cóż tam Hawajczycy! Za nami przecież wieki historii, gdzież tam
niecywilizowanym Polinezyjczykom mierzyć się z nami, choćby nawet Fryderyk II bezczelnie mówił, że Polacy to „Irokezi”. Na pewno dystans kulturowy był mniejszy, od samego początku sytuowaliśmy się bliżej cywilizacyjnego centrum – choć wtedy sam Zachód był zacofany w stosunku do innych cywilizacji. Nie musieliśmy długo czekać na swojego kapitana Cooka – Ibrahim Ibn Jakub, Dobrawa, św. Wojciech i cesarz Otton III dotarli do nas wcześniej; wcześnie zauważył nas Geograf Bawarski. W dodatku nie różniliśmy się pod względem biologicznym od naszych kolonizatorów – dopiero III Rzesza wypracowała, m.in. na uniwersytecie we Wrocławiu, metody umożliwiające biologiczną segregację. Umiejętne przejmowanie niektórych innowacji, nie tylko zresztą z Zachodu, połączone z upartą budową własnego państwa sprawiło, że nie podzieliliśmy losu Słowian połabskich.
Dzisiaj mamy spór, co i jak powinniśmy przejąć, co rzeczywiście pozwala na pokonywanie dystansu w stosunku do najsilniejszych. Np. czy współczesna obyczajowość „zachodnia” jest innowacją kulturową czy raczej symptomem dekadencji i rozkładu, niszczącą potencjał demograficzny i żywotność cywilizacyjną? Ale najistotniejszy jest cel podejmowanych wysiłków modernizacyjnych. Czy rzeczywiście chodzi o to, by zachować i wzmocnić polskie społeczeństwo, czyli dobrze wyodrębniony, względnie samodzielny polski system społeczny? Politycy w rodzaju Palikota, deklarujący wprost konieczność rezygnacji z polskości, są zwolennikami takiej unicestwiającej Polskę modernizacji.
Parsons zakładał, że między społeczeństwami występuje rywalizacja – jak w ewolucji świata przyrody. Dzisiaj przyjmuje się, że inicjatywa zmiany należy do społeczeństwa bardziej rozwiniętego, które altruistycznie chce podzielić się swoimi osiągnięciami, gdyż mają one ogólne moralne czy kulturowe znaczenie.
Innowacyjny „Zachód” – Stany Zjednoczone i Europa Zachodnia – eksportują swoje osiągnięcia. Rozwinięte społeczeństwa dobrowolnie dzielą się swoimi osiągnięciami, przenosząc w inne części świata swoje dokonania: demokrację, gospodarkę rynkową, prawa człowieka, instytucje i normy. I wszyscy na tym zyskują. Tak też często interpretuje się to, co zaszło w krajach Europy Środkowo-Wschodniej po 1989 r. W pokomunistycznej transformacji wielką rolę odgrywali „aktorzy zewnętrzni”, z „Zachodu”. To nie tyle my „wróciliśmy do Europy”, do której zgodnie z naszym przekonaniem, historią i geografią zawsze należeliśmy i z której zostaliśmy wyrwani przez sowieckie imperium, ile „Europa” i „Zachód” podjęły wysiłek eksportu swoich instytucji i wychowania nas, socjalizowania w duchu „zachodnim” – tak jak purytańscy misjonarze wychowywali Hawajczyków – i włączenia w swoje struktury.
Między modernizacją a kolonizacją
Czy jednak zawsze cele aktorów zewnętrznych były i są tożsame z naszymi celami? Byłoby przecież naiwnością zakładać, że rzeczywiście kierowali się wyłącznie altruistycznymi względami. Niewątpliwie zgodność interesów występowała w sprawach tak ogólnych, jak ustanowienie demokracji parlamentarnej, kapitalizmu i nasza przynależność do „Zachodu”. Wątpliwości mogą się jednak pojawić, gdy pytamy o to, jaki miał być konkretny kształt tej demokracji, jaki miał być kapitalizm, kto miał stanowić nową elitę władzy i pieniądza, na czym miała polegać owa przynależność do „Zachodu”, poza formalnym członkostwem w UE i NATO.
Nie wszystkie osiągnięcia do nas dotarły. Np., jak wiemy, do centralnych idei „Zachodu” należy przeświadczenie, że trzeba dokonywać krytycznego obrachunku z przeszłością, powstała cała kultura prawna i moralna z tym związana, zbudowana na pojęciu odpowiedzialności. Z Holokaustu, nieustannej refleksji nad jego przyczynami, z rachunku sumienia uczyniono nową religię cywilną. Z komunizmem po 1989 r. było inaczej – nie tylko dlatego, że wielu było komunistów i sympatyków komunizmu wśród elit zachodnich. Liczyła się stabilizacja i gotowość do kooperacji. Oczekiwano nie tyle rozliczenia, co zgody i porozumienia. Gdyby było inaczej, zapewne doszłoby do szybszej wymiany elit i dekomunizacji. Jedynym krajem, który tego dokonał, były Niemcy – w ramach swojej polityki narodowej, bez żadnych nacisków zewnętrznych. Wbrew szerzonej dzisiaj legendzie „Zachód” bardzo szybko zaakceptował fakt, że dawni komuniści pozostali bardzo istotną częścią elity władzy w Europie Środkowo-Wschodniej. Ci zaś okazali się niezwykle pojętnymi uczniami, gorliwie służąc nowym panom – w większości przypadków stali się gorliwymi „Europejczykami”. Dzisiaj także się nam perswaduje, byśmy dali sobie spokój z dociekaniem, co naprawdę się stało w Smoleńsku, choć żadne państwo „zachodnie” nie przeszłoby nad podobną tragedią do porządku rzeczy. Co i rusz przekonujemy się, że do nas, tubylców, nasi wychowawcy stosują inne normy i reguły niż do siebie samych.
Zgodność celów polegała także na tym, iż „Zachodowi” zależało na rozwoju gospodarczym krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Nikt przecież nie chciał mieć w sąsiedztwie obszarów nędzy. Czy jednak chcieli kreować sobie niebezpiecznego konkurenta politycznego i gospodarczego? Nic dziwnego, że w Europie Środkowo-Wschodniej powstały gospodarki zależne, uzupełniające gospodarkę zachodnią, przede wszystkim niemiecką, i nowe, chłonne rynki produktów zachodnich.
Obecnie wchodzimy w nowa fazę – konflikt interesów staje się bardziej zasadniczy i coraz wyraźniejszy. Samo nastawienie wychowawcy do wychowanka, protektora do protegowanego kłóci się z deklarowanym celem – ustanowieniem demokracji, która zakłada samodzielność i suwerenność narodu. Aby uniknąć tej sprzeczności, wychowawca musi przyjmować, że jego rola jest ograniczona – kończy się, gdy wychowanek osiąga pełnoletność. Jeśli tego nie rozumie, ów pedagogiczny stosunek zmienia się w stan ciągłej podległości, wychowanie staje się kolonizacją. Reakcje na reformy węgierskie, mnożące się głosy żądające sankcji, pokazują, że europejscy wychowawcy mają z tym coraz większy problem. Tymczasem wydaje się, że czas emancypacji właśnie nadszedł, że nastąpią coraz bardziej energiczne próby zaznaczenia swojej samodzielności krajów nowej Europy. Rozczarowanie wobec Unii staje się coraz bardziej widoczne, co pokazują ostatnie wydarzenia w Bułgarii. Po przerwanej próbie w Polsce w latach 2005–2007 przyszła wielka próba węgierska wybicia się na samodzielność. Także Polacy, uśpieni Tuskową postpolityką, znowu zaczynają się budzić. Zmiana w Polsce, jeśli będzie dostatecznie głęboka i konsekwentna, może – w synergii z tym, co dzieje się na Węgrzech – przyczynić się do otwarcia nowego etapu w europejskiej historii.
Zdzisław Krasnodębski
socjolog, prof. Uniwersytetu w Bremie i Akademii Ignatianum w Krakowie
esej prof. Zdzisława Krasnodębskiego ukazał się na łamach tygodnika “Sieci”, nr 21/2013 z 27 maja – 2 czerwca 2013 r. – www.wPolityce.pl
Dodaj komentarz