Sądzę, że i dziś tych, którzy chcą Polsce świadomie szkodzić, chcą ją niszczyć, jest równie niewiele. Reszcie trzeba pomóc odnaleźć się we wspólnej, dumnej Rzeczpospolitej. Ona może się nam współcześnie nie podobać pod wieloma względami, ale jesteśmy, a w każdym razie możemy być jej obywatelami. Chodzi o to, byśmy się w niej odnaleźli, żeby ona była dla nas lepszym miejscem, żeby nasze dzieci nie musiały emigrować na zmywak do Londynu.
Z PROF. ANDRZEJEM NOWAKIEM, historykiem i sowietologiem rozmawia Stanisław Żaryn.
– Jakiś czas temu włączył się Pan w prace Obywatelskiej Komisji Edukacji Narodowej, apelując o odbudowę polskiej oświaty. Ale właściwie po co państwu edukacja? Może lepiej byłoby wszystko sprywatyzować – szkoły, programy nauczania. Niech się tym zajmą prywatne firmy, niech rynek i konkurencja działają…
– Do istnienia Rzeczypospolitej, potrzebne jest wspólne rozpoznawanie dobra i zła. Możemy się w wielu szczegółowych kwestiach różnić, ale powinniśmy mieć wspólną orientację, co jest dobre, co złe, w którym kierunku idziemy, i skąd przybywamy. Tego musimy się razem uczyć. Jeśli z tego zrezygnujemy, wspólnoty już nie będziemy tworzyć. Możemy się przyłączać do innych partykularnych wspólnot, ale przestanie istnieć Rzeczpospolita, którą rozumiemy i o której dobro dbamy. „Naród, który przeklnie, oczerni, ośmieszy swoją przeszłość – zniszczy również swoją przyszłość, bowiem życie jest linią ciągłą i logiczną – żadna rzecz nie ‘bierze się’ z niczego, wszystko tkwi korzeniami w przeszłości” – tak Stefan Kisielewski odpowiadał w 1946 roku na łamach „Tygodnika Warszawskiego” ówczesnej, stalinowskiej fazie nihilizmu historycznego. Musimy pojąć, że troska o tę naszą szerszą wspólnotę, Rzeczpospolitą, nie jest tylko obowiązkiem. To, że budujemy wspólnotę, przynosi korzyści również nam.
Tworzenie wspólnoty – która troszczy się o to, co przez pokolenia zdobyła, która troszczy się o swoje, więc robi to lepiej niż inni – to pierwszy instynkt.
– O jakich korzyściach Pan mówi?
– To jest świadomość pewnego znaczenia: jestem kimś, bo jestem skądś. Coś mi to dziedzictwo dało. Jedną z korzyści istnienia wspólnoty jest język. Fakt, że rozmawiamy w języku polskim, to jest dziedzictwo ponad trzydziestu pokoleń, które budowały polską wspólnotę i broniły jej. Czy ten język nie jest nic wart? Jest tyle wart, ile w nim możemy wyrazić z siebie, ze swoich uczuć, myśli, marzeń. Równie ważne jest dbanie o krajobraz. On jest darem Boga i natury, ale jest jednocześnie zmieniany przez człowieka – także przez wsie, miasta, miasteczka, pomniki, kościoły, w których modlili się nasi przodkowie, domy, w których mieszkali. Pazerni developerzy zburzyli właśnie dom na krakowskich Oleandrach, w którym mieszkałem przez trzydzieści lat od urodzenia – i to mnie bardzo boli. Wyobraźmy sobie, że ktoś burzy nasz rodzinny dom, gdziekolwiek on jest. Wtedy możemy zrozumieć znaczenie domu, zadomowienia także w szerszym znaczeniu. Od nas zależy, co się będzie działo z tym krajobrazem, z naszym domem między Bałtykiem i Mazurami a Karpatami i Sudetami. Czy chcemy, by on był piękny, czy zniszczony? Jak chcemy go urządzać? A może chcemy, żeby ktoś inny nam go urządził? Tworzenie wspólnoty, która troszczy się o to, co przez pokolenia zdobyła, która troszczy się o swoje, więc robi to lepiej niż inni, to pierwszy instynkt. Rdzeń orientacji w dobru wspólnym powinna zaś nam dawać szkoła.
– To oznacza, że położyłby Pan większy nacisk na przedmioty humanistyczne? Od dawna słyszymy, że w Polsce powinniśmy kształcić inżynierów i stawiać na praktykę.
– Polsce bardzo potrzeba inżynierów i ludzi z wykształceniem technicznym. Wśród takich ludzi spotykam znacznie częściej osoby o nastawieniu patriotycznym, które doskonale rozumieją, na czym polega dobro wspólne, aniżeli wśród kolegów humanistów. Nie ma prostego przełożenia – im więcej humanistyki, tym więcej patriotów, a im więcej nauk ścisłych, tym bliższe wynarodowienie. Tak nie jest. Troska o nasz interes, o to, byśmy mogli przekazać Polskę naszym dzieciom zasobniejszą, lepiej przygotowaną do rywalizowania na arenie międzynarodowej, wymaga właśnie inżynierów. Wymaga ludzi nauczonych – również dzięki szkole i kulturze masowej współkształtowanej przez państwo – dbania o dobro wspólne. Oni muszą mieć poczucie, że skądś pochodzą, że coś komuś zawdzięczają, że chcą to miejsce, swój dom, ale i ojczyznę, której dobrobyt jest również ich korzyścią, powiększać i upiększać, a nie tylko wyjechać z „tego kraju”.
– Mówił Pan o kulturze masowej. Ona w obecnym świecie zdaje się nawet ważniejsza niż treści przekazywane w szkole. Czy polska rzeczywistość, kultura masowa, kultura publiczna wspomaga budowę wspólnoty w Polsce?
– Polska jest częścią współczesnego świata i dlatego uczestniczy w zjawisku, które często nazywane jest współczesną wojną kulturową. Ona nie toczy się jedynie w Polsce, toczy się niemal w całym świecie. Nie można od tego zjawiska abstrahować. Jednak budzi zdumienie pewna sugestia, którą wytworzyły dominujące w Polsce od kilkunastu lat media, o determinacji dziejów jak u Hegla czy Marksa. Słyszymy, że jest pewna postępowa idea, nieuchronna globalizacja i modernizacja, która szybko rozpuści polskość, chrześcijaństwo, dekalog – a pan, ja, czytelnicy „wSieci Historii” są ze swoim przywiązaniem do wartości śmieciami, które na śmietnisko historii muszą trafić. Muszą, ponieważ historia przyzna rację „Gazecie Wyborczej” i „Krytyce Politycznej”. To jest ideologiczny schemat, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Rezultat tej kulturowej wojny nie jest przesądzony, on zależy od codziennych wyborów każdego z nas.
– Czego ta wojna dotyczy?
– Ten podział dotyczy spraw podstawowych. Dla jednych życie jest wielką wartością, inni je odrzucają, głosząc pochwałę eutanazji i zabijania dzieci nienarodzonych. Dla jednych wielką wartością jest dziedzictwo historyczne Polski, drudzy je wyszydzają w sposób tak ostry, jakiego ja nie zaznałem za swojego życia. Ten sposób szydzenia znam jedynie z historii, z okresu stalinowskiego. Obecnie styl taki stosuje najbardziej opiniotwórcza gazeta oraz najbardziej opiniotwórcza telewizja prywatna. To są stalinowskie metody oceny polskiego dziedzictwa, totalne szyderstwo, nihilizm, opluwanie wszystkiego, co się z naszą historią wiąże. I ta pogarda, przeniesiona na poziom polityki państwowej, zgodnie z duchem słów premiera o tym, że „polskość to nienormalność” – przynosi rezultaty. Naziści – to Polacy… Tak mówią dziś nie tylko francuscy studenci, ale część polskich. Inni mówią: a co nas to wszystko obchodzi…
– Istnienie takich postaw rodzi pytanie, z jakimi ludźmi można i warto szukać porozumienia?
– Trzeba się zastanowić, co jest najbardziej podstawową płaszczyzną, na której najszersza wspólnota może się spotkać. Nie ze wszystkimi się uda . Nie wszystkie punkty widzenia występujące w tej wojnie kulturowej dadzą się pogodzić. My jednak powinniśmy pracować nad przywróceniem większości współczesnych obywateli Polski tego przeświadczenia, że wartości, które wpisane są w tysiącletnią tradycję Polski i łączą tę tradycję ze starszą tradycją Europy i chrześcijaństwa, są dobrem, którego odrzucenie spowoduje złe konsekwencje dla nas wszystkich. Musimy działać tak, by jak najszersze grupy społeczne włączyć z powrotem w krąg polskości. Polskości nowocześnie rozumianej, w której ci ludzie będą się mogli odnaleźć.
– W jaki sposób mielibyśmy tę wspólnotę poszerzać?
– Możemy odwoływać się do najbardziej fundamentalnych ludzkich, zakorzenionych w polskości, wartości. Szanujesz język, w którym mówisz? Czy uważasz, że twoje dzieci powinny raczej wyrażać swoje emocje uciekając się do angielskiego z amerykańskich filmów kryminalnych? Sądzę, że dla 99 procent Polaków to język polski jest podstawowym narzędziem komunikacji, który trzeba szanować. Dzięki połączeniu go z historią on jest narzędziem budowy wspólnoty opartej na tradycji i doświadczeniu.
– Co poza językiem może być platformą porozumienia Polaków?
– Może i powinna nas łączyć troska o tworzenie podstaw najprościej rozumianego dobrobytu. Na tej płaszczyźnie możemy nawet wyjść na przeciw tym, którzy z pewnych względów dobrze wspominają PRL. To nie jest tak, że powinniśmy ten okres w całości odrzucać, jako jedną wielką czarną dziurę, w której dokonywało się jedynie zło. Większość z nas ma za rodziców inżynierów, nauczycieli, chłopów, robotników – ludzi, którzy żyli w PRL-u. Oni budowali jednak nie system PRLowski, ale swoje życie. I wtedy także dokonywała się praca na rzecz naszego wspólnego domu. Często porównuje się III RP z II RP – i widzimy wspaniały blask Niepodległej, zwycięstwa roku 1920, Piłsudskiego, Gdyni, COP-u. Ale porównujmy również dziedzictwo PRL z dotychczasowym dorobkiem III RP. Choć to zabrzmi smutno – pod niejednym względem dziedzictwo PRL-owskie okaże się znacznie bogatsze w pozytywnym tego słowa znaczeniu…
– To teza dość zaskakująca. O jakich względach Pan myśli?
– Jeśli porównamy choćby kulturę masową, to zobaczymy, że ona stała na wyższym poziomie w czasie PRL, choć oczywiście była nasączona wieloma wątkami propagandowymi (a dzisiaj nie jest?). Jeśli porównamy budowę przemysłu, dróg, odbudowę miast…
– …ale kto na tym skorzystał…
– Oczywiście, że łączyło się to z utrzymywaniem dominacji sowieckiej w Polsce. Jednak deindustrializacja Polski w III RP, niszczenie przemysłu stoczniowego, chemicznego, dorobku myśli technicznej z PRL – nie przyniosło nam żadnych nowych szans w rywalizacji światowej, w budowaniu dobra wspólnego. Nie jestem apologetą PRL-u, ten system upadlał miliony ludzi, miał swoje straszne strony, imperialnego i totalitarnego zniewolenia. Te elementy muszą i powinny być pokazywane jedynie w negatywnym świetle, bowiem tylko na to zasługują. Jednak powinniśmy unikać odrzucenia ciągłości w naszej historii. Na tym bowiem żerują ci, którzy – wskazując na nas – chcą powiedzieć milionom naszych współobywateli: „oni chcą wam zabrać waszą przeszłość, chcą wam zabrać szacunek, chcą zabrać szacunek waszym rodzicom”. Musimy pokazywać zło w różnych epokach, nazywać je po imieniu, ale musimy także szukać porozumienia ze współobywatelami. Z tymi, którzy czują się współobywatelami Rzeczypospolitej i chcą się troszczyć o jej przyszłość, o jej język, kulturę, dobrobyt, ale nie przyjmują od razu w każdym punkcie naszej wizji historii. Właśnie historia uczy nas, że gdy jesteśmy między sobą najostrzej podzieleni, te podziały do swoich celów wykorzystują nasi imperialni sąsiedzi.
– Kiedy tak było?
– To przede wszystkim doświadczenie wieku XVIII, kiedy podzielone na dwie części polskie elity skakały sobie z nienawiścią do gardeł. To sparaliżowało Polskę, wtedy, gdy tylko jedność mogła ją uratować. Utrwalenie podziału, tej swoistej wojny domowej, jaka trwała przez cały wiek, stało się przyczyną pogrzebu Rzeczypospolitej. O tej lekcji warto pamiętać. Nie po to, by na siłę włączać wszystkich we wspólnotę, bo tego się nie uda zrobić. Pamiętajmy jednak, że prawdziwych zdrajców w wieku XVIII była garstka, kilkaset, najwyżej kilka tysięcy płatnych kanalii, reszta to byli ludzie zmanipulowani, zagubieni. Sądzę, że i dziś tych, którzy chcą Polsce świadomie szkodzić, chcą ją niszczyć, jest równie niewiele. Reszcie trzeba pomóc odnaleźć się we wspólnej, dumnej Rzeczpospolitej. Ona może się nam współcześnie nie podobać pod wieloma względami, ale jesteśmy, a w każdym razie możemy być jej obywatelami. Chodzi o to, byśmy się w niej odnaleźli, żeby ona była dla nas lepszym miejscem, żeby nasze dzieci nie musiały emigrować na zmywak do Londynu.
– Jaki ma to związek z lekcjami historii? I budowaniem dobra wspólnego?
– Chodzi o odtworzenie tej więzi, jaką daje duma z tradycji i historii oraz poczucia zobowiązania dla nas współcześnie. Pamiętając i doceniając doświadczenia historyczne, powinniśmy chcieć zmieniać rzeczywistość tak, żeby stan Polski był lepszy. Świadomość ciągłości historycznej buduje pomost między ofiarami ponoszonymi dla polskości a tym, co możemy dla niej zrobić teraz, żebyśmy się dobrze w niej czuli. Dziś nie chodzi o krwawe ofiary (choć o nich zawsze z najwyższym szacunkiem, a nie z głupim szyderstwem powinniśmy pamiętać), ale o codzienną, żmudną pracę na rzecz dobra wspólnego i zdolność jego rozpoznawania.
– Jak dużo mamy do nadrobienia? Skoro już w XVIII wieku w Polsce podział był tak silny, iż można mówić o swoistej wojnie domowej, to znaczy, że dużo…
– Podziały w dziejach Polski występowały od samego początku. Pierwszy miał miejsce już w czasach Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Polska budowała się wtedy w zderzeniu cywilizacji chrześcijańskiej z pogańską tożsamością mieszkańców. To zderzenie przyniosło pierwszy kryzys polskiego państwa, gdy ludność pogańska po śmierci potężnego Bolesława zbuntowała się przeciwko zmianom. Oni zbuntowali się, ponieważ zabrano im ich pogańską tożsamość. Kolejny tak silny kryzys przyszedł właśnie w XVIII wieku. Wtedy nastąpiło zderzenie polskości z pewnym projektem modernizacyjnym. Mówiono, że jest oświecona Europa i zacofana Polska. I część radykalnych reformatorów przyjęła tę wizję twierdząc, że należy zarzucić całkowicie to, co dało nam osiem wieków polskiej historii, należy zacząć mówić po francusku, przyjąć to, co mówią francuscy myśliciele, zanegować totalnie, to, co było polskie. Ten kryzys był znacznie poważniejszy. Radykalni reformatorzy oświeceniowi proponowali coś, co było absolutnie nie do przyjęcia dla tych, którzy cenili polską tradycję. Stawka była bez porównania większa niż w wieku X-XI. Przez osiem wieków zbudowana bowiem została wspaniała kultura, język – Kochanowskiego i Krasickiego. Była już pisana wspólna historia, w której nasi przodkowie z dumą rozpoznawali swoich: w obronie Niemczy, w budowie Krakowa, Warszawy, w bitwie pod Grunwaldem, pod Wiedniem, w polskich tańcach, w specyficznej, wyjątkowej kulturze wolności. Odrzucenie polskiego dorobku w imię modelu przyniesionego zza granicy oznaczałoby nie modernizację, tylko brutalny podbój kulturowy. Na szczęście przeważyła tendencja bardziej kompromisowa, której patronem był wcześniej Stanisław Konarski. Ona zakładała wprowadzenie reform Rzeczypospolitej, ale bez przekreślania jej ciągłości, bez odrzucenia jej dumnego dziedzictwa – i ona zwyciężyła w pięknym ustawodawstwie Sejmu Czteroletniego. Radykalny głos Stanisława Staszica, nawołujący do likwidacji Rzeczpospolitej i zbudowania nowej formy państwa nie został zrealizowany. Niektórzy tego żałują. Jednak wprowadzając zmiany, nie możemy niszczyć z pogardą tego, czym byliśmy.
– Wspomniał pan o radykalizmie Staszica. Dziś taki radykalny ton i plan jest potrzebny, by odnowić Polskę?
– Historia Staszica jest swego rodzaju przestrogą przed radykalizmem. Pamiętajmy, gdzie ten niezwykle zasłużony dla Polski człowiek kończy – apologią uzależnienia od łaskawości cara Aleksandra I. Ostatecznie popiera koncepcję budowy Polski jako przedmurza Rosji. To było typowe rozczarowanie radykała – „Polska nie spełniła moich oczekiwań, nie udał się przełom, więc będę wierny carowi: bo to jest siła, to jest człowiek, to jest system zdolny do wielkich rzeczy, na które Polska okazała się za mała”… Często tak kończą radykałowie, choć oczywiście nie chcę uogólniać. Radykalizm okazuje się także skuteczną bronią w rękach przeciwników, którzy mogą nim straszyć.
– Nie budzi się jednak w Panu radykał, gdy słyszy Pan kolejne uniewinniające wyroki na byłych esbeków, czy komunistycznych zbrodniarzy, gdy dopiero po 24 latach suwerennej Polski zabieramy się za szukanie miejsc pogrzebania takich polskich bohaterów narodowych, jak „Łupaszka”, „Zapora”, Pilecki, czy „Nil”?
– To jest naturalne. Naturalna jest chęć radykalnej zmiany tego niemoralnego stanu, zaprzeczającemu elementarnemu rozpoznaniu dobra i zła, o którym mówimy. Przecież bohaterowie, np. Krzysztof Wyszkowski, są nadal skazywani przez sądy za mówienie prawdy. A tymczasem zbrodniarze nie są karani nawet za najbardziej oczywiste, udowodnione zbrodnie, w których zginęły setki ludzi. Nie potępiam więc chęci odreagowania na tę niesprawiedliwość. Wydaję mi się jednak, że lepszą reakcją jest próba przemyślenia, w jaki sposób skończyć z tą niesprawiedliwością. Skończyć w sposób instytucjonalny, po przekonaniu dominującej większości społeczeństwa, że takowa niesprawiedliwość istnieje. Nasze osobiste przekonanie może do tego nie wystarczyć.
– Na ile spuścizna PRL-owska przeszkadza w budowie wspólnych mechanizmów rozpoznawania dobra i zła?
– Współcześnie, w 2013 roku papierkiem lakmusowym, pozwalającym rozpoznać zdolność rozróżniania elementarnego dobra i zła, jest stosunek wobec tego, co stało się w kwietniu 2010 roku. To, co się wydarzyło 10 kwietnia i bezpośrednio po tej tragedii, ma oczywiście swój głęboki fundament w najgorszej, stalinowskiej części PRL-u. Wtedy właśnie ta stalinowska wersja wróciła – w szyderstwie z bohaterów, z poświęcenia, z ofiary, z prawdy (za której rzecznika uznali niektórzy generał Anodiną), czy wreszcie w poniewieraniu zmarłych. Wrócono do tradycji „Trybuny Ludu” z 1950 roku. Okazało się, że naszym wielkim błędem było to, że po 1989 roku nie wskazano i nie przetrącono tego rdzenia dziedzictwa totalitarnego, jakim były lata 40. i 50. – że go nie potępiono, nie osądzono ostatecznie, skupiając się niemal wyłącznie na (niedokonanych i tak, niestety) rozrachunkach z okresu stanu wojennego. To zaniechanie sprawiło, że neostalinizm mógł się odrodzić, że dziś używa się tych samych haseł, których używała komunistyczna prasa w roku 1950. Obecnie w najbardziej opiniotwórczej gazecie czy najsilniejszej stacji telewizyjnej znajduję te same kalki językowe i zbitki, jakich używano na procesach żołnierzy AK i WiN – skojarzenia: patriotyzm = faszyzm, honor = głupstwo, polskość = antysemityzm. Musimy z tym najgłębszym rdzeniem PRL-owskiej spuścizny walczyć. To jest rdzeń najradykalniej antypolskiej, antychrześcijańskiej i antyeuropejskiej propagandy. Tak, antyeuropejskiej – bo na pogardzie dla tradycji, na poniewieraniu zmarłych można tylko zniszczyć cywilizację europejską. Musimy dziś pytać, czy ci, którzy odwołują się do haseł i postaw lansowanych w roku 1950, identyfikują się z tymi, którzy zabijali tysiące Polaków? Musimy mówić, że stalinizm to nie jest heroiczny wstęp do „płynnej ponowoczesności”, ale zbrodnia porównywalna jedynie z nazizmem, a kto chce wrócić do haseł i „ideałów” tamtych czasów, do tamtej walki z polskością i ludzkością, ten wraca do najgorszej zbrodni w historii ludzkości. Tacy ludzie stawiają się poza Rzeczpospolitą.
Rozmawiał: Stanisław Żaryn
Andrzej Nowak – profesor PAN i UJ, sowietolog, wykładowca akademicki, publicysta. Wieloletni redaktor naczelny dwumiesięcznika „Arcana”.
[wywiad ukazał się w miesięczniku „Wsieci Historii”, nr 5, wrzesień – październik 2013]
Dodaj komentarz