Urodziłem się w Szczecinie i choć to moje miasto rodzinne, gdzie kończyłem szkoły – nie mogłem zagrzać tam miejsca, „wiatr od morza” roku 1980 przywiał mnie aż do Krakowa, dawnej stolicy Polski, tutaj poczułem się jak u siebie, „zbudowałem swój dom, zasadziłem drzewo”, mam rodzinę i pracę.
Ale okazuje się, że ciągnęło mnie dalej – do Lwowa. W końcu udało się! W 2012 roku byłem tam na ekspresowej, dwudniowej wycieczce i wróciłem oczarowany. Poczułem się jak u siebie, chłonąłem Lwów jak spragniony pielgrzym, który znalazł się blisko celu swojej wędrówki… Ale okazało się, że to początek mojej historii ze Lwowem. W tym roku byłem tam już 5 dni, na wyprawę zaprosiłem mojego ojca i syna. To było niezwykłe przeżycie. Spełniło się nie tylko moje marzenie.
Dostać się do Lwowa można na różne sposoby: pociągiem do Przemyśla, stamtąd busem do granicy, przekraczamy ją jako piesi turyści, a następnie wsiadamy do autobusu na Lwów po stronie ukraińskiej. Można samochodem, ale odprawa graniczna bywa długotrwała i męcząca. Można autobusem (dziennym albo nocnym), ale to już kosztuje. Jeszcze droższa jest podróż pociągiem. Z Krakowa w obie strony kursuje pociąg nocny, trzeba tylko pamiętać o tym, że na Ukrainie mają czas o godzinę później. Cena biletu sypialnego w jedną stronę to 110 zł (ok. 25 euro); niestety nie ma kuszetek. Oczywiście można też lecieć samolotem.
Na peronie z miejsca objawiają się „taksówkarze”, z którymi najlepiej od razu umówić się na koszt kursu, zaczepiają też inni oferując noclegi, np. 80 hrywien (ok. 32 zł za osobę). Nasz „taksówkarz” stanął zaraz za dworcem i zaczął szukać adresu na mapie, próbował wieźć nas okrężną drogą, ale cena była już ustalona, a nasza przewaga liczebna widoczna. Warto więc przed przyjazdem zrobić rozpoznanie zaopatrując się w dokładne mapki i przewodniki. My posługiwaliśmy się sprawdzonym wydawnictwem „Bezdroża”, redagowanym przez obieżyświatów, a nie zza internetowego biurka.
Dworzec lwowski z początku XX w. robi wrażenie nie tylko wspaniałą architekturą według projektu Władysława Sadłowskiego, ale (przy naszym wyjeździe) zaimponował… porządkiem i czystością, dobre nagłośnienie nie sprawia kłopotów ze zrozumieniem ogłaszanych informacji. To nie jedyne miejsce, które wzbudziło niekłamany podziw turysty z kulturalnej stolicy Polski. Jeszcze parę lat inwestowania we Lwów (widać to na każdym kroku), a może pojawić się dysproporcja z czasów austriackich, gdy Lwów był stolicą Galicji, a Kraków zepchnięty był do roli prowincji (m.in. za powstanie krakowskie 1846). Przywracanie świetności Lwowa może uwidocznić dawne historyczne różnice. No ale skoro Ukraina będzie w Unii Europejskiej, to podróż do Lwowa stanie się wyprawą prawie lokalną. Pociesza fakt, że na każdym kroku lwowiacy zachwycają się Krakowem jako miastem królewskim.
Ukraina już zyskała na inwestycjach EURO ’12, np. droga od granicy do Lwowa zmieniła się nie do poznania, w całym mieście trwa wymiana instalacji podziemnych, stąd rozkopane ulice, ale w centrum nie kładzie się na nich asfaltu, lecz przywraca kostkę brukową, co nie tylko jest stylowe, ale bardziej trwałe. Napotkani mieszkańcy już „inwestują” w swoją przyszłość w UE, jak profesor Politechniki, którego spotkaliśmy w Jarze Wuleckim, przy niedawno odsłoniętym pomniku Profesorów Lwowskich – zbrodni dokonanej na profesorskich rodzinach po wkroczeniu do Lwowa niemieckich nazistów w 1941 roku. Pomnika tego szukaliśmy przez całe miasto, ale w końcu dotarliśmy do celu. Wśród nazwisk ofiar także Tadeusz Boy-Żeleński i prof. Kazimierz Bartel, premier II RP.
Napotkany przy pomniku profesor był na spacerze z wnukiem. Wyjaśnił, że jest specjalistą od fizyki, poza tym przyjeżdża aż do Szczecina, aby zdobyć kwalifikacje w zarządzaniu administracją publiczną. My już wiemy, że administracja unijna to spore publiczne pieniądze, więc profesor inwestuje w swoją przyszłość. Wnuk profesora chodzi do polskiej szkoły, a on sam jest grekokatolikiem ożenionym z Polką.
Mieszkaliśmy w centrum, w dużym lwowskim mieszkaniu. Stara kamienica, drewniane, kręte schody, stylowe, żeliwne poręcze, wyjście do oficyny, w sieni poukładane pniaki drewna do porąbania. Ktoś zimą będzie z tego korzystał, ale w naszym lokum było ogrzewanie gazowe. Przed przyjazdem straszono nas „wąską” kanalizacją lwowską, która wymusza wyrzucanie zanieczyszczeń do specjalnego wiaderka. Na szczęście tego nie przeżyliśmy. Mieliśmy za to widoki i hałasy lwowskiej ulicy – nocą mknące po kocich łbach szybkie samochody z dudniącą muzyką, ale też dzwony z kościołów, poranne dostawy, rozmowy przechodniów. O takie klimaty nam chodziło, chcieliśmy poczuć Lwów. Inni być może będą narzekali na lwowską wodę, która do smacznych nie należy, przypomina krakowską (krowoderską) z lat 80-tych ub. wieku. W przewodniku uprzedzali nas o przerwach w dostawie wody, ale tego też nie doświadczyliśmy mimo panujących w sierpniu tropikalnych upałów; z drugiej strony całymi dniami włóczyliśmy się po Lwowie.
Tak jak Kraków ma swoją Wisłę (choć dopiero od niedawna zaczął na powrót zwracać się do niej frontem), tak Lwów ukrył w podziemnych kanałach swoją Pełtew, której źródła wypływają w okolicy. Pod koniec XIX w. władze miejskie zdecydowały o zasklepieniu rzeki i wpuszczeniu jej w kanalizację; decyzję argumentowano zagrożeniem malarycznym. Płynie więc sobie Pełtew (lewy dopływ Bugu) pod prospektem Szewczenki i prospektem Swobody, a na placu Mickiewicza pozostałością po wyspie na tej rzece jest studzienka, a nad nią figura Matki Boskiej, miejsce kultu. To jedyna widoczna pamiątka po lwowskiej rzece.
Zaczęliśmy od Rynku, gdzie zatrzęsienie wycieczek i turystów. Co ciekawe Lwów zwiedzają także sami Ukraińcy, zaczyna być ich wizytówką. Wszędzie pełno Polaków (dali nam się też poznać od najgorszej strony w restauracji), na każdym kroku pełno ogródków, gdzie można napić się kawy i piwa, a także smacznie zjeść. Ceny prawie porównywalne, ale zależy co. Za wyjątkowo „rozpasany” obiad z łososiem na półmiskach zapłaciliśmy prawie 500 hrywien (tj. ok. 200 zł). Do tego piwo: mają do wyboru swoje Lwowskie, Czernihowskie, Stare Miasto, Obołoń, Baltic, Biały Lew, ale też zagraniczne, niestety nie polskie.
To „nie polskie” jest widoczne na każdym kroku. Nacjonalizm zachodniej Ukrainy przejawia się m.in. brakiem innych – poza ukraińskimi – podpisami pod eksponatami w Lwowskim Muzeum Historycznym (na trzech piętrach Kamienicy Czarnej). Zwracaliśmy uwagę, że jeśli już nie w polskim języku, to może wypadałoby podpisać eksponaty także w języku angielskim. Przy wyjściu patrzono na nas z ukosa.
Wszędzie, gdzie się da, wiszą flagi. „Błękitna jak niebo i złota ja zboże” flaga Ukrainy ma symbolizować pokój i bogactwo tych ziem. Wszędzie pod nogami, a we Lwowie rozkopanych jest wiele ulic – widać lessy przypominające o ich słynnych czarnoziemach.
Gdyby u nas był taki wysyp symboli narodowych, na pewno rozdarłaby się w niebogłosy „poprawność polityczna”odsądzająca nas od „faszystów”. Byłem także w Szwecji, gdzie flagę narodową wystawia się dumnie także podczas rodzinnych fet. To samo można zobaczyć w USA.
Wydaje się, że bardzo młoda niepodległość Ukrainy musi mieć przez jaki czas nacjonalistyczny makijaż, byleby to nie wpadało w szowinizm. Na pewno sporym zgrzytem dla nas jest symbol OUN/UPA na placu Stepana Bandery i jego spiżowy pomnik; całość wykonana tak, jakby przewidywano w tym miejscu wiele partyjnych wieców. Prezydent Juszczenko nie tylko zgodził się na polski cmentarz Orląt Lwowskich, ale – nie ważąc na fundamentalne różnice – uhonorował też człowieka, który dla Polaków jest symbolem wołyńskiego ludobójstwa, a dla Ukraińców ma być uwiecznionym bohaterem, choć można i trzeba było stanowczo zaprotestować.
Ale we Lwowie przetrwały niektóre polskie nazwy ulic, a symbolem, który przetrzymał także okupację sowiecką jest niewzruszony pomnik Adama Mickiewicza. Jednak najbardziej oblegany jest pomnik też wieszcza romantycznego Tarasa Szewczenki. Politechnika, Uniwersytet, Ossolineum i wiele innych mają już swoich ukraińskich patronów.
W Rynku zwracają uwagę piękne dziewczęta w stylowych strojach z epoki, które sprzedają słodycze lub maskotki, rzadziej kwiaty. Bardzo zauważalne są dysproporcje płci – przewaga kobiet powoduje sytuacje, że panowie mogą czuć się jak zblazowani macho, i tak też wyglądają. A dziewczyny lwowskie – istny cud! Tylko czemu wszyscy, na każdym kroku palą tyle papierosów?
Ale na poważnie, kojarzy się to z okresem wojny, gdy mężczyźni walczyli na froncie. Podobno taką sytuację demograficzną powoduje fakt większej umieralności mężczyzn. No ale także w młodym wieku? Chyba, że dla kobiet aż tak bardzo nie ma pracy. O polityce prorodzinnej świadczy prawdziwy wysyp ślubów przy każdym kościele czy cerkwi. Nie wiadomo, jaki procent tych małżeństw przetrwa, ale pewnie na start muszą coś atrakcyjnego od państwa dostawać. Pary te obfotografowują się na starym mieście ile wlezie; widać specjalne sesje zdjęciowe.
Zarobki mają ubogie w stosunku do cen. Pracowniczka biblioteki zarabia ok. 2 tys. hrywien (ok. 800 zł). A przykładowe ceny są takie:
chleb – 3-5 hrn (ok. 1,6 zł), bułka – 1,5 hrn (ok. 60 gr), masło – 10 hrn (4 zł), ser żółty – 60 hrn za kg (ok. 24 zł), pizza – 50-70 hrn (20- 28 zł). Z innych cen: bilet tramwajowy 1,5 hrn, znaczek do Polski 4 hrn. Radzę przy tej okazji nie sprzedawać euro, bo można się mocno rozczarować ich przelicznikami. Relacja złotówki do hrywny jest jak 1 do 2,5. Rzuca się w oczy brak piekarń i cukierni z dobrymi wypiekami. Udało mi się przez przypadek kupić słynny chleb kulikowski, który lwowiakom (jak Hemar) śnił się potem na emigracji. Natomiast ich kwas chlebowy na pewno nie ugasi pragnienia, bo to ulepek; w każdym razie taki nam się trafił. Poza tym trudno w centrum natrafić na sklep z owocami. Widzieliśmy sprzedaż z chodnika, także nadpsutych bananów, które oferował jakiś żołnierz w demobilu. Na ogół dominują sklepy z „produktami”, gdzie na małym metrażu jest niby wszystko. Nie ma jeszcze wysypu banków, aptek i całodobowych sklepów alkoholowych, jakie zapanowały w polskim krajobrazie. Samochodów nie brakuje, od postsowieckich taradajek do drogich limuzyn. Uwaga na drodze, przepisy są, ale jakby ich nie było, pierwszeństwo wymuszane jest przy pomocy klaksonów; widać po temperamentach, że to już bardziej Wschód.
Można dostrzec biedę: żebrzące przykościelne babcie, wieczorami myszkujący po śmietnikach nędznicy, a dzieci? Np. oferują mapki Lwowa, choć to zapewne bezpłatne informatory reklamowe. Pijaków służby porządkowe kulturalnie acz stanowczo wypychają w lwowską ciemność.
Z rozmów wynika, że mieszkańcy jednak nie słyszeli jeszcze o wieloetatowości, o łapaniu fuch, o dokształcaniu i przekwalifikowaniu. Ale to pewnie do nich dojdzie, a wraz z tym cała rzesza instruktorów i kursantów, gdzie ci pierwsi będą konsumowali spore pieniądze z unijnych programów, a ci drudzy albo zachowają pracę, lub i tak jej nie znajdą.
W porównaniu z naszymi miastami, nie ma tylu reklam i banerów, a te, które widać, są raczej w dobrym stylu. Narożniki lwowskiego Rynku wyznaczają cztery pomnikowe studnie-fontanny, wykonane na początku XIX wieku. Turyści mają więc co oblepiać, do wyboru: Dianę, Amfitrytę, Neptuna lub Adonisa. Nas zachwyciły wieczorne milongi, gdy na na parkiecie w jednym z ogródków jak ptaki przed odlotem kołowały milczące pary, które na ogół miały pojęcie o tangu; tańczyli je w rytm nostalgicznej, jakby onirycznej muzyki, do tego zmysłowy wokal; niektóre sceny jak ze słynnego filmu „Bal” Ettora Scoli.
O tym, że Rynek lwowski ma klasę, świadczy także obecność artystów, którzy nie fałszują i nie zagłuszają. Za katedrą NMP wystawiono pianino do powszechnego użytku, kto chce i umie, gra dla widowni, której frekwencja jest oceną muzycznego talentu. To samo widzieliśmy w parku Iwana Franko (przy Uniwersytecie).
Dominuje historia i kultura, a nieagresywna komercja jest na razie do przyjęcia. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało za kilka lat. W każdym razie zmiany pędzą we Lwowie ekspresowo, o czym świadczą rozmowy po powrocie z tymi, którzy byli we Lwowie jakiś czas temu.
Warto wiedzieć, że centrum miasta wraz z kompleksem grekokatolickiego soboru św. Jura, parkiem Wysoki Zamek i dzielnicą Podzamcze są wpisane na światową listę dziedzictwa UNESCO. To na pewno zapewnia im fundusze. Nas zachwyciły przykłady wiedeńskiej secesji, która wydała tu niezwykłe owoce. Architektura lwowskich kamienic każe przystawać prawie na każdym kroku.
A można na to wszystko spojrzeć też z góry – z kopca Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku, skąd widać, że całe miasto zatopione jest w zieleni. Na dole faktycznie wszędzie aleje, skwery, parki – na razie nie wycinają drzew pod deweloperską zabudowę, oby jak najdłużej.
Kopiec ten budzi podziw swoją solidnością, szczególnie w porównaniu z kopcami krakowskimi. Inicjatorem i sponsorem jego usypania był pochodzący z rodziny austriacko-węgierskiej lwowianin Franciszek Smolka, prawnik, prezydent parlamentu Austro-Węgier. Ma on swoją uliczkę w krakowskim Podgórzu.
Centralnym punktem naszej wyprawy był oczywiście Cmentarz Łyczakowski i Cmentarz Orląt Lwowskich. Wcześniej zaopatrzyliśmy się w znicze, których rzecz jasna nam nie starczyło. Widać, że Ukraińcy „udomawiają” tę nekropolię, chowają w niej co rusz znaczących lwowian, bo Cmentarz Łyczakowski dla takich był przeznaczony. Najwięcej zwiedzających jest tam jednak z Polski i to widać na każdym kroku. Groby Konopnickiej, Zapolskiej, Bełzy, Goszczyńskiego, Grottgera, Banacha i wielu innych znakomitości upamiętniają kwiaty i znicze. Każdy nagrobek, a są to przy okazji dzieła sztuki, to osobna księga, którą poznaje się tylko po okładce, więc niestety powierzchownie. Ale nadrobić to można – samoistną w takim miejscu – zadumą i modlitwą.
Kwaterę z grobami powstańców listopadowych i styczniowych można wypatrzyć szukając biało-czerwonych szarf. Widać żywą i kultywowaną przez rodaków pamięć o naszych bohaterach.
Dojście do współczesnych kwater wojskowych wyznacza tablica: „Tu spoczywają ukraińscy i polscy żołnierze polegli w latach 1918-1919”, której treść obrazuje polsko-ukraińskie stosunki. Zanim dojdziemy do białych kwater Orląt Lwowskich, mijamy monumentalne kwatery, wykonane z czarnych marmurów, bohaterów ukraińskich pn. Memoriał Wyzwoleńczych Zmagań Narodu Ukraińskiego.
Na naszej nekropolii spotkać można pielgrzymów nie tylko z Polski. Rozmawialiśmy z Polką, którą przywiózł w to miejsce jej mąż Irlandczyk, zafascynowany patriotyzmem i męstwem Polaków. Po drugiej stronie Łuku Chwały znajduje się mauzoleum z pamiątkowymi tablicami, a także kaplica, gdzie można wysłuchać opowieści starszego pana, pełniącego rolę kustosza. Podkreślał, jak wielką stratą dla nekropolii była tragiczna śmierć rozmiłowanego w Kresach prof. Janusza Kurtyki, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej.
Aż trudno uwierzyć, że Sowieci w latach 70-tych ub. wieku usiłowali zniszczyć Cmentarz Orląt Lwowskich za pomocą czołgów, przedtem został on ostrzelany pociskami artyleryjskimi. Przez jakiś czas było tam… wysypisko śmieci. Jakże podobny los wielu mogił wyklętych bohaterów, którzy mieli być wymazani z naszej pamięci.
Losy cmentarza odmienili pracownicy „Energopolu”, którzy za zgodą swojego szefa, Józefa Bobrowskiego, półlegalnie przystąpili do prac porządkowych. Było to w pamiętnym roku 1989. Podobno, aby wyciszyć „międzynarodowy skandal”, posłużyli się metodą najbardziej skuteczną w tej części świata – kupili skrzynki wódki. Porozumienie to przypieczętowali potem w ten sam sposób prezydenci Juszczenko i Kwaśniewski.
Co istotne, na Cmentarzu Orląt Lwowskich brakuje ławek, właściwie ich nie ma. Rozglądają się za nimi nie tylko osoby starsze i schorowane. Nie chciałbym snuć podejrzeń, że na to trzeba mieć zgodę, której władze ukraińskie nie chcą wydać.
Szukając cienia, trafiliśmy dalej na niewielką, spróchniałą ławeczkę, usiedliśmy we trójkę, wyciągnęliśmy wodę do picia, bo upał był niemiłosierny. Przed oczami mieliśmy rodzinny grobowiec z inskrypcjami w języku polskim i ukraińskim, wśród nich ofiara zbrodni katyńskiej i zsyłki na Sybir. Nagle zaskoczył nas starszy jegomość, który pojawił się nie wiadomo skąd. Wyrósł jak spod ziemi i zamierzał coś robić przy grobowcu. Przeprosiliśmy go za zajęcie miejsca i wyjaśniliśmy powód naszej w tym miejscu obecności. Ale pan tylko się dopytał, skąd przyjechaliśmy i czy nie jesteśmy z rodziny. Zapewnił, że możemy tu odpocząć i pobiegł gdzieś dalej…
Przyjechaliśmy w sobotę, następnego dnia wielkim przeżyciem było uczestnictwo najpierw we mszy św. w katedrze ormiańskiej, a wieczorem w katedrze rzymskokatolickiej. Obie pod wezwaniem Wniebowstąpienia NMP, a braterstwo obu kościołów zcementował także papież bł. Jan Paweł II; to dzięki Jego pielgrzymce na Ukrainę, Ormianie odzyskali świątynię, którą władza sowiecka zamieniła na magazyn. To samo zresztą spotkało prawie wszystkie lwowskie świątynie. Obecnie każda z nich emanuje duchowością niezwykłej mocy, co się odczuwa przystając w nich choćby na chwilę.
W katedrze łacińskiej po mszy św. wystąpił chór męski z jakiegoś miasta na Dolnym Śląsku, zaśpiewał m.in. przejmującą „Pieśń Sybiraków” z opery „Nabucco” Verdiego. Z tego miejsca wyszły Śluby lwowskie, które w czasie potopu szwedzkiego i wojny z Rosją złożył przed ołtarzem w 1656 r. król Jan Kazimierz. Autorem tekstu był św. Andrzej Bobola. Przyrzeczenia królewskie miały poderwać do walki z najeźdźcami nie tylko szlachtę, ale i cały lud. Król powierzył Rzeczpospolitą pod opiekę Matki Boskiej, którą nazwał Królową Polski. Podobne Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego zostały uroczyście wygłoszone w 1956 r. na Jasnej Górze przy udziale około miliona wiernych. Napisał je więziony przez komunistów w Komańczy prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński.
Kościołów, katedr i cerkwi jest we Lwowie multum. To miasto od zarania było kolebką wielu kultur i wyznań: katolików, w tym Ormian, ewangelików, unitów, prawosławnych i żydów. To stanowiło źródło i siłę Lwowa, który promieniował na całą Polskę i poza jej granice. I tak jest do dziś. Zapytana o swoje korzenie mieszkanka Lwowa, której przodkowie byli Polakami, Ukraińcami, Rosjanami i Niemcami, odpowiada z niekłamaną dumą – jestem lwowianką.
Taki jest Lwów. Na każdym kroku zachwyt i wzruszenie. I gorzka refleksja, że wraz z jego utratą my Polacy jakby utraciliśmy serce… Jeźdźcie do Lwowa, zobaczcie, czy was tam nie ma.
Jarosław Kajdański
Więcej, w tym galeria zdjęć na stronie:
www.farbrykapodroznika.pl
Dodaj komentarz