Reklama

Park Duchacki
Wiadomości Podgórze
Napisz do nas!
Coś ciekawego dzieje się w Twojej dzielnicy?

Poinformuj nas, prześlij zdjęcia: wiadomości.krakow@wp.pl

 

ROBERT KASPRZYCKI, artysta, którego nie trzeba przedstawiać krakowskiej publiczności, podczas jubileuszowego koncertu „Bardzo ważne bzdury” w Nowohuckim Centrum Kultury, który odbył się 16 września, otrzymał nagrodę Honoris Gratia. To ważne odznaczenie przyznawane jest w uznaniu szczególnych zasług dla Krakowa i jego mieszkańców przez Prezydenta Miasta. Minęło już trzydzieści lat od czasu, gdy podczas 28. Studenckiego Festiwalu Piosenki artysta otrzymał I nagrodę oraz stypendium Wojtka Bellona, ufundowane dla autora najlepszych tekstów festiwalu. Od tego czasu wydał sześć autorskich płyt i napisał wiele piosenek, które cieszą się niesłabnącym uznaniem. Z okazji jubileuszu działalności artystycznej chcieliśmy przedstawić bliżej jego sylwetkę.

Weronika Szelęgiewicz: Trzydzieści lat na scenie to szmat czasu. Sześć płyt, setki piosenek. Czy czujesz się spełnionym artystą, który może podsumować dotychczasowy dorobek?

Robert Kasprzycki: Oczywiście, że nie. Cieszę się z tego, co udało mi się napisać, ale zawsze mam nadzieję, że przede mną jeszcze sporo rzeczy do napisania, opisania, przeżycia.

WS: Odznaczenie Honoris Gratia jest wyróżnieniem krakowskim. Czy po tylu latach mieszkania w naszym mieście czujesz się krakowianinem?

RK: Tak przynajmniej wynika z dowodu osobistego. Natomiast wydaje mi się, że cechy prawdziwego krakusa zyskuje się, powiedzmy, w trzecim pokoleniu. Ale, co ciekawe, coraz bardziej czuję się mieszkańcem mojej dzielnicy – Ludwinowa, miejsca, które na mapie Krakowa ma własny klimat, historię i – tango.

WS: Pochodzisz z Myślenic. Czy miejsce, w którym dorastałeś, Cię ukształtowało?

RK: Po prawdzie to pochodzę z Wielkopolski. W Myślenicach spędziłem młodość i w sumie można powiedzieć, że jestem mieszanką poznańsko-podkrakowską: mam w sobie sporo wielkopolskiej ostrożności i sumienności, ale i sporo góralskiej werwy, fantazji i zajadłości. Góralskiej, bo moja ś.p. Babcia Stasia pochodziła z rodziny Pawlikowskich, z Biołego Dunajca, hej!

WS: Czy zamiłowanie do muzyki wyniosłeś z rodzinnego domu?

RK: W domu raczej się śpiewało, niż grało, niemniej, jak dowiedziałem się od Babci, tej ze strony góralskiej, jej pięciu braci grało, na czym chciało. Na gitarach grali natomiast moi stryjkowie: Zbyszek i Janek, i pewnie dlatego uznałem, że to instrument do opanowania. Zresztą pierwszych lekcji udzielali mi właśnie oni. Ojciec za to sporo śpiewał przy goleniu.

WS: Jak się stało, że chłopak po technikum mechanicznym postanowił studiować polonistykę?

RK: Tu raczej należy zadać pytanie, dlaczego ucznia o uzdolnieniach zdecydowanie humanistycznych wysłano do szkoły średniej ze specjalnością „obróbka skrawaniem”. Otóż, jak rzekł Ojciec, powinienem mieć fach w ręku. No i w sumie mam fach w ręku – gram na gitarze, noszę wzmacniacze, podpinam kable i mikrofony. Piosenka autorska pełną gębą. I w sumie po latach stwierdzam, że to była świetna szkoła dyscypliny słowa – do tej pory czasem porównuję pisanie i redagowanie tekstu do takiej obróbki skrawaniem – oczekujesz, że z czegoś szkicowego, bezkształtnego wyniknie coś, co kształt i sens posiada. I tak długo nad tym pracujesz, aż pojawia się efekt. Plusem było też to, że w technikum mogłem być człowiekiem odpowiedzialnym za „pracę w kulturze”, co dawało mnóstwo możliwości unikania zajęć z wspomnianego skrawania.

WS: Jak z perspektywy oceniasz swój ogromny sukces podczas Festiwalu Piosenki Studenckiej? Czy to wydarzenie otworzyło Ci drzwi do kariery?

RK: Sukces był tym bardziej ogromny, że kompletnie niespodziewany. Przez pierwsze lata studiów skupiałem się raczej na nauce, muzykując hobbystycznie i traktując piosenki jako przerywnik między sesjami. Co do kariery – w 1992 roku siła promocyjna festiwalu była mniej niż nikła. Co prawda finał festiwalu zagraliśmy – dwukrotnie – w szczelnie wypełnionej Hali Wisły, a moich współtriumfatorów, duet Piotr i Paweł z Wrocławia, zaproszono na festiwal w Opolu i wygrali tam debiuty, niemniej kompletnie nic nie wynikało z tego w wymiarze karier. Ot, kilka koncertów w studenckich klubach, jakieś migawki w telewizji, jakaś audycja w radiu – i zero, jak rzekłby bohater „Seksmisji”, wizyt w zakładach pracy. Ta moja umowna późniejsza kariera wyniknęła z ambicjonalnego podejścia do wypowiedzi jurorów, którzy sugerowali, że te nasze nagrody to tak trochę dostaliśmy na wyrost, bo komuś trzeba je było dać. No więc chłopiec z technikum zapragnął udowodnić sobie i światu, że jak chce, to potrafi.

WS: Jakie wydarzenia, sukcesy, uważasz za najcenniejsze w swojej karierze?

RK: Na pewno wspomniany Studencki Festiwal Piosenki – zamiast doraźnych korzyści umożliwił kontakt z fantastycznymi ludźmi, przede wszystkim z Januszem Radkiem, z którym pisaliśmy piosenki jako duet, i w sumie od tej współpracy zaczęło się moje poważne traktowanie tego, co piszę. Wcześniej mruczałem coś pod nosem, a z Jankiem trzeba było śpiewać i pamiętać, że ktoś tego jednak słucha. Na pewno kluczowy był koncert Kraina Łagodności, w 1995 roku w Opolu, gdzie piosenka „Niebo do wynajęcia” przebiła się do ogólnej świadomości. A potem właściwie, dosłownie i w przenośni, było z górki – wydanie pierwszej płyty, bujanie się z drugą, setki koncertów, z których bodaj najmocniej wspominam występ na dużej scenie Owsiakowego Woodstocku – z folkową kapelą Carranttuohill –  w 2011 roku. 300 tysięcy ludzi pod sceną zawsze robi wrażenie.

WS: Pamiętam Cię z Nocnego Śpiewogrania, podczas którego wyróżniałeś się spośród występujących artystów. Nie ukrywam, że za każdym razem liczyłam, że będziesz i że zaśpiewasz „List, a właściwie dwa”, który do tej pory jest moją ulubioną piosenką. Potem przychodziłam na Twoje występy do Zielonego Szkiełka. Jakie miejsca, w których występowałeś, są dla Ciebie szczególnie ważne?

RK: Miło mi ogromnie. Tym bardziej, że „List” to jedna z piosenek, która nadal we mnie trwa i rezonuje. Bardzo ważnym miejscem był klub Rotunda, który niestety zniknął z kulturalnej mapy Krakowa. Zagrałem tam debiut na dużej scenie, na Śpiewograniu, w dodatku na gitarze samego Piotrka Bałtroczyka. Później wygrałem tam Studencki Festiwal Piosenki, później zagrałem pierwszy poważny recital, następnie graliśmy tam jako Radek Kasprzycki, następnie również jako Ni-Kabaret Zielone Szkiełko, później jako Band, wreszcie miałem tam okazję prowadzić po Zbyszku Książku kultowe Śpiewać Każdy Może. No i tam odbyła się premiera mojej najlepszej chyba płyty czyli „Cztery”. Zielone Szkiełko miało niesamowity klimat – graliśmy tam relatywnie krótko, ale ekipa, która tworzyła ten słowno-muzyczny fenomen miała niesamowitą siłę. Fenomenem był klub Kryjówka, też na Sławkowskiej, gdzie de facto udało mi się mentalnie przetrwać traumę oczekiwania na drugą płytę – te cudowne chmary ludzi, co miesiąc inni, ta bliskość z widzami, to uczucie sztormu na wzburzonym, alkoholowym morzu – superterapia. (śmiech)

WS: Chciałam jeszcze zapytać o Twoje związki z Wolą Duchacką.

RK: No właśnie chciałem o Woli wspomnieć jako kolejnym etapie. Początkowo znaleźliśmy się tam, bo Dom Kultury na Woli oferował miejsce prób, potem do Bandu doszlusował Twój Dzielny Małżonek Maks, potem na Woli pisały się i skreślały kolejne piosenki, w tak zwanym międzyczasie na ponoć kultowych koncertach nagrywałem bootlegi z piosenkami, które najpierw były mniej i mnie znane, a które później trafiły na płytę „Piosenki i Nie”, no i cóż – tam de facto, najpierw na Czarnogórskiej, później na Malborskiej, określaliśmy brzmienie naszych kolejnych płyt. Masa godzin, masa herbaty, masa rozmów, dobre miejsce, dobrzy ludzie.

WS: W pewnym momencie zmieniłeś karierę solową na grę z zespołem. Co stało za tą decyzją?

RK: Perspektywa wydania płyty pojawiła się już w 1994 roku, ale trochę się rozmyła, jak zwykle ze względu na wydawców. A później wzmocnienie się bandem było tak zwaną potrzebą chwili – decydenci zawiadujący festiwalem w Opolu oraz Janusz Deblessem, reżyser koncertu „Kraina Łagodności” zasugerowali, żeby zagrać zespołowo. A że część z moich piosenek już była grana w takiej wersji, łatwym wyborem było zaproszenie moich kolegów z rockowej formacji „Life” oraz kolegi z polonistyki – Tomka Hernika, do wspólnego występu. Oczywiście głos Janusza Radka był na samym początku – jak się okazało taki miks poezji, rocka i jazzu miał sens. Ale ja zespołowo grałem od drugiej połowy lat 80. Tyle, że ciężkiego rocka, więc wszedłem w granie bandowe bardzo płynnie.

WS: Członkowie zespołu to dla Ciebie współpracownicy czy przyjaciele?

RK: A to już bardziej zależy od nich, jak traktują naszą relację. (śmiech) Jako że rzadko zmieniam składy, i lubię otaczać się ludźmi, których lubię, cenię, szanuję i akceptuję, zapewne według wszelkich kryteriów są to moi przyjaciele. Ale wiele o tej przyjaźni nie gadamy, raczej traktując się jako oddział komandosów z filmów akcji, który o uczuciach nie gada, tylko sprawdza je w walce. W każdym razie bardziej liczy się lojalność i możliwość liczenia na innych, niż samoafirmacje, uśmiechy i spijanie sobie z dzióbków. (śmiech)

WS: Czy zdradzisz, jaki wpływ na Twoją twórczość ma rodzina? Czy zawdzięczasz jej inspirację?

RK: Rodzina jest dla mnie spadochronem. Mając w nich niezbite oparcie, mogę sobie fundować wewnętrzne traumy, skakanie na emocjonalnym bunjee i jakoś to przetrwać. Plus, kiedy wracam nocą z koncertu, słyszeć ich spokojne oddechy, i poczuć się, że jestem potrzebny w tym prawdziwym wymiarze.

WS: Czy masz jakieś pasje niezwiązane z działalnością artystyczną?

RK: Właściwie nie. Wszystko, co jakoś przeżywam, pochłaniam, obserwuję, tak czy owak jakoś zmierza ku piosenkom, wierszom czy innym formom słownym.

WS: Co jest dla Ciebie w życiu ważne? Czy któreś ze słów piosenki mógłbyś uznać za swoje motto?

RK: Poczucie humoru. Dystans. Wolność. Tolerancja. Posługiwanie się mózgiem. Żyjemy w dość zniewolonym, pseudotolerancyjnym i bezmyślnym świecie. A z napisanych przeze mnie słów najbardziej identyfikuję z się z utworem Vis-a-vis, zwłaszcza z fragmentem: „O samotności nie mów mi/ bo ona też omija mnie”.

WS: Na tym przesłaniu więc zakończymy. Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Weronika Szelęgiewicz

Od redakcji:

Robertowi Kasprzyckiemu serdecznie gratulujemy jubileuszu i życzmy następnych!

Zdjęcia: z archiwum Beatrycze Bem

Share Button