WIRUS W APTECE. Za wcześnie dojechałem do serwisu komputerowego, był jeszcze zamknięty, pół godziny czekania na zimnie, z ciężkimi torbami. Musiałem gdzieś przeczekać. Wybrałem okoliczną aptekę, gdzie kupiłem witaminy i miałem pretekst, aby usiąść na krześle. Miałem pełny ogląd na aptekę. Najpierw wparowała starsza kobieta z pytaniem o paski testowe na wirusy. Miła pani magister w okularach odpowiedziała, że ma paski kompleksowe, czyli te testujące ostatnie wirusy, jak i wcześniejsze. A jak się zorientuję, który jest który – zapytała klientka. Są rozróżnione, odpowiedziała pani magister. Następnie przyszedł starszy pan po szczepionkę. Musi pan mieć receptę od lekarza. Poczułem się trochę nieswojo, siedzę tu jak jakiś obcy wirus, pomyślałem. Jako ostatni wszedł impetyczny mężczyzna z podaniem kodu na rzadki lek, który wypisano mu zdalnie. Podał swój pesel, ale pani magister odpowiedziała, że na recepcie nie ma tego leku, jest jakiś inny. To co ja mam zrobić, znowu wydzwaniać, czy lepiej pójść do przychodni, głośno komentował. Pomstował na lekarkę, która mu zrobiła kłopot, była na zastępstwie. Wyszedłem nie czekając dłużej.
GADUŁA. Zatrzymuje nas czerwone światło na przejściu dla pieszych, ja z dwiema torbami, starsza pani z wózeczkiem zakupowym na kółkach. Zerka na moją płócienną torbę i zagaduje: – Teraz przyszło nam nosić torbę z apteki.. – komentuje reklamowy napis na mojej „przydasi”, nie pamiętałem, co na niej napisane. Uśmiechnąłem się i czekamy na zielone. Pani zaczęła opowiadać. Tak się rozgadała, że nawet po przejściu na kolejnym zielonym przystanęła. – Idę na manhattan, będę robiła zaprawy, rozdam to innym… – Życzę jej miłego dnia, ale pani ciągnie swoją opowieść. – Pan zgadnie ile ja mam lat, i odpowiada, no osiemdziesiąt, a nie wyglądam na tyle, uśmiecha się promiennie, pan wie dlaczego, bo uczyłam młodzież. – Nadstawiam ucha i pytam, gdzie pani uczyła. – Na Akademii Ekonomicznej. Skończyłam VI LO, na Starowiślnej, szkolę wówczas żeńską. Tam nas uczyli przedwojenni profesorowie wyższych uczelni. – Podała nazwisko dyrektora, chyba Majer. – Mój brat był dobrym uczniem. Majer zapewniał, że dostanie się na studia, a tu niespodzianka, bo nasz ojciec był przedwojennym oficerem. Mama poszła do dyrektora, co robić, jak to tak. Brat był bardzo zdolny, składał papiery także na ASP. I wie pan gdzie w końcu go przyjęli… – Zawiesza głos. – Na AGH na odlewnictwo… Takie to były czasy. – Chciałem coś dorzucić od siebie, ale zacząłem nie tak, bo powiedziałem, że przyjechałem ze Szczecina studiować na UJ. Pani z miejsca: – No moja rodzina z Krakowa… – Życzyłem pani miłego dnia i odszedłem w swoją stronę, bo zastawiliśmy trochę przejście dla pieszych.
NA ĆWICZENIA. Przejście dla pieszych na skrzyżowaniu Witosa – Halszki. Wymaga wysiłku, aby przejść jednym cugiem. Nie zdążyliśmy zielonym przejść jeszcze przez torowisko. Zapala się czerwone, z lewej strony czai się „24”, z prawej nadjeżdża „11”. Kusi parę kroków, aby przejść. Obok mnie stoją dwie panie ubrane w stroje „ćwiczebne”. Jedna z nich przechodzi na czerwonym, druga stoi ze mną, choć się wyrywa. – Nie można tak na czerwonym, po co ryzykować – mówię do niej. Odpowiada: – Ona zawsze taka wyrywna. Spieszymy się na ćwiczenia. Ale zwrócę jej w uwagę – dodaje z uśmiechem. – Pewnie zajęcia w ramach Centrum Aktywności Seniora. Od czasu, gdy wydawało mi się, że przeskoczę na działce leżącą pergolę, jestem ostrożniejszy w ocenie swoich sił… Zapaliło się zielone, pani wystartowała truchtem i dopadła drzwi „11”. Ucieszyłem się.
ŻYCZENIA. Proszę przyjąć ode mnie życzenia zdrowia i pogody ducha na święta Bożego Narodzenia i na cały Nowy Rok.
Jarosław Kajdański