Reklama

Park Duchacki
Wiadomości Podgórze
Napisz do nas!
Coś ciekawego dzieje się w Twojej dzielnicy?

Poinformuj nas, prześlij zdjęcia: wiadomości.krakow@wp.pl

TRUSKAWIEC

Malowniczo położony u podnóża Karpat, w dolinie Worotiszczy, w odległości 100 km od Lwowa i 8 km na południe od Drohobycza. Ok. 30 tys. mieszkańców, pełne turystów i kuracjuszy. Znane uzdrowisko, także o przedwojennej sławie, równe Krynicy Zdroju, również tu przyjeżdżali do wód, kurując co się da. Słynne z wielu wód zdrojowych, z Nafusią na czele. Miasto kontrastów, gdzie nowe wypiera stare, ale stare jakoś się tu broni. W krakowskich Swoszowicach jest „po sąsiedzku” ul. Truskawiecka. 

 

PERŁA PODKARPACIA

Doktor Lew Romanowicz Kupicz zastukał do drzwi i nie czekając odpowiedzi, wszedł do pokoju 606 na VI piętrze sanatorium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Ukrainy „Perlyna Prykarpattya”. – Dlaczego panowie nie byli na badaniu? – zaczął z miejsca. Podnieśliśmy się z łóżek. Wyjaśniłem, że nie dostaliśmy się do kolejki do laboratorium. Co było prawdą, zbiegliśmy z ojcem z rana krętymi przełączkami i korytarzami i zadowoleni usadowiliśmy się na czczo przed drzwiami laboratorium, przed nami było tylko dwóch Ukraińców, siedzieliśmy w milczeniu, dla nas było jasne, że byliśmy za nimi. Byliśmy w błędzie, bo przez drzwi poczekalni zaczął napływać tłumek dobrze się znających Ukraińców. Zacząłem pilnować naszej kolejki, ale nie zrozumieli, o czym mówię, pokazywali sobie jeden za drugim, kto jest za kim. Wyszło na to, ze cały czas byliśmy na końcu. Aby to przerwać, ustawiłem się z ojcem za tymi, co byli przed nami. Później okazało się, że jeden z nich, który potem do nas przemówił, był po Czernobylu i miał pierwszeństwo, czego nikt nie kwestionował. Zanim to nastąpiło, interweniował impetyczny Ukrainiec, który zaczął odciągać mnie z kolejki, zanosiło się na szarpaninę, do akcji wkroczyła jego żona, która wyglądała jak żona oficera. Strzeliliśmy focha i wyszliśmy z kolejki, badań nie zrobiliśmy, stąd wizyta Doktora Kupicza. Ale przy okazji chciał dokończyć rozmowę zaczętą w jego gabinecie – o historii stosunków polsko-ukraińskich. Zwalista, przygarbiona postać, oprócz ekg zlecił nam też picie Naftusi, jakieś zabiegi na dolegliwości oraz… oglądanie się za kobietami, co okrasił znaczącym uśmiechem, a my przyjęliśmy z pełnym zrozumieniem. Do tego dorzuciliśmy od siebie „schodoterapię”, bo trudno było dopchać się do windy, a co ciekawe schodów unikali młodzi kuracjusze (ci od smartfonomanii). Na korytarzu przed windami puszczają fascynujące, realistyczne filmy przyrodnicze Richarda Attenborougha, to mi przypomniało telelebimy na krakowskim Rynku, gdzie w ramach transformacji puszczano nam jako gawiedzi eksportowe kreskówki, tym samym też było pierwsze radio „Fen” z przebojami. Ale oni te inicjacje i szczepionki mają już chyba za sobą. Jeszcze bardzo brakuje zapachów, tych higienicznych i kosmetycznych, co u nas jest obowiązującą normą. Na naszym piętrze pracowała Lena, mieliśmy z nią dobre relacje, mogliśmy liczyć na dodatkową rolkę papieru toaletowego i wymianę ręczników. Uśmiechnięta, sympatyczna, atrakcyjna 60-latka, zgadaliśmy się, że ma trójkę dzieci i wnuki, dla nich odkładaliśmy owoce i słodycze. Lena odpowiedziała ojcu, że do Krakowa chciała przyjechać do pracy, ale mąż jej nie puścił, mnie zaś powiedziała, że jeżeli miałaby przyjechać do Polski, to „na oddych”. Na zdanie pokoju i pożegnanie cmoknęliśmy ją w rękę, zapytałam, czy jej mąż jest milicjantem, tak, pułkownikiem, odpowiedziała.

Źle tam spałem, raz jeden przyśnił mi się koszmar, że zamordowałem człowieka, w większej walce, w samoobronie, musiałem to zrobić. Wbiłem mu szpikulec w krtań, odwróciłem się, a on żył i musiałem ten szpikulec docisnąć. Z kolei Ojcu śniły się tortury, oprawcą był Doktor, powiedział mi o tym, gdy mu zarzuciłem wyjątkowe chrapanie.

Doktor argumentując, kręcił głową, i tak i siak, i tak, i nie – co trochę zbliżało go do gestykulacji żydowskiej. Urodził się w Borysławiu, pamiętał jeszcze z opowieści to sąsiedztwo polsko-żydowsko– ukraińskie (takie były proporcje). Studia skończył we Lwowie, więc zgadaliśmy się na temat zbrodni na Wzgórzu Wuleckim, gdzie Niemcy rozstrzelali profesorów lwowskich, w tym byłego premiera Kazimierza Bartla i Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Medyków też rozstrzelali, jest tablica pamiątkowa na uczelni – zaznaczył doktor i przeszedł do tematów aktualnych, bo akurat w lipcu przyjechał na Ukrainę prezydent Duda dopominać się o możliwość ekshumacji i pochówków ofiar zbrodni wołyńskich. Nie chcieliśmy wchodzić w te tematy, ale doktor brnął w swoją propagandę. Lepiej się rozmawiało z prezydentem Kwaśniewskim i Komorowskim – podkreślił szczególnie rolę tego pierwszego. Bandera to był mąż stanu, całą rodzinę wymordowali mu Niemcy, siedział u nich w obozie, czarną robotę robił Roman Szuchewycz. Zginęło 29 tys. Polaków, ale także Ukraińcy, poza tym była akcja „Wisła”. Poprawiłem doktora co do liczby ofiar, a ojciec mój dodał, że to nie były działania wojenne, bo wymordowano ludność cywilną, sąsiad zarzynał sąsiada i jego dzieci. A w innym kontekście dodałem, że trudno budować relacje dobrosąsiedzkie, gdy nigdzie nie uznajecie języka polskiego, nawet przyjmując kuracjuszy z naszego kraju. Doktor pokiwał głową i się uśmiechał, wymienił polskich patriotów, jak Kuroń i Michnik, zatrzymał się na tym drugim, zaznaczając, że w jego żyłach płynie krew polsko-żydowsko-ukraińska. Przestaliśmy słuchać, gdy doktor powiedział, że „ja wiem, że wy Lwów traktujecie jak polskie miasto, ale tak samo my traktujemy za ukraińskie Przemyśl”. Ojciec potem żałował, że go nie zapytał o Piłsudskiego i Petlurę, ale chyba nie było sensu. Jak również porównywanie akcji przesiedleńczej (także na Pomorze Zachodnie, gdzie tę ludność poznaliśmy z racji zamieszkania) z akcją ludobójstwa.

Podobną propagandę przedstawiła mi pani robiąca ekg, sympatyczna, uśmiechnięta, inteligentna, zaczęliśmy się nawzajem wymieniać zwrotami językowymi, gdy nie mogła się porozumieć z moim ojcem co do jego wieku, musiałem wejść do gabinetu. Zapisała sobie na kartce zwrot „ile lat?”, a ja zapytałem o zwroty grzecznościowe. Tym się potem posługiwałem, co spotkało się z miłym odzewem, niektórzy odpowiadali po polsku, Bo też to zależy od człowieka, czy chce wyjść drugiemu naprzeciw. Przypomniałem ojcu, jak przyjmowani są u nas przyjezdni z zagranicy, gdy który stara się coś po naszemu powiedzieć. Z tym, że u nas przyjezdni są traktowani jak „gość w dom, Bóg w dom, serce na tacy, postaw się, a zastaw się”, gdy Ukraińcy są nieufni i chyba chcą się dostać do Europy z pominięciem Polski, co im może tam już w brukselskich kuluarach obiecują, w każdym razie flagi unijne już gdzieniegdzie powiewają, a koncerny zachodnie już skupują ziemie ukraińskie pod inwestycje. Czuje się to przyczajenie do biznesowego skoku, na którego sznurku chodzi światowa polityka. Dużo podobieństw do naszej sytuacji sprzed ćwierćwiecza, gdy pod tresurą Balcerowicza, z nadzieją na demokrację i kapitalizm uprawiano biznes chodnikowy, a uwłaszczona nomenklatura na skróty bogaciła się już na salonach na lewo i prawo.

 

Ukraina to jeden z najbardziej skorumpowanych krajów, na bilbordach przedwyborczych już widać odnowioną do niepoznaki w klinikach niemieckich Julię Tymoszenko (myślałem, że to jej córka), szykującą się do wyborów, a jej partia Batkiwszczyna już zdobywa miażdżącą przewagę w sondażach. Chcą rozerwać Ukrainę na zachodnią i prorosyjską, chyba już się co do tego umówili.

Sanatorium, do którego przyjechaliśmy przyjmowało dotąd górników z Donbasu, teraz otworzyło się na rynek z Polski. Jest wyremontowane, ale jeszcze mu brakuje do naszych standardów, do których tak szybko się przyzwyczailiśmy. Widać to szczególnie na stołówce, gdzie toczy się walka o bufetowo wyłożone potrawy, które Ukraińcy solidarnie zgarniają do siebie, sytuację jarsko ratował duży wybór surówek. W każdym razie pierogi z kaszą można tam było jeść na śniadanie, obiad i kolację. Nie marudziłem, bo znam szpitalno-sanatoryjną szkołę przetrwania.

Po angielsku zdarzyło mi się zamienić słowo z dziewczynką z Tarnopola, która była w Krakowie, ale więcej rozmawiać nie chciała. Z początku próbowałem po rosyjsku, bo mi się szkolne klapki otworzyły, ale oni reagują na Rosjan tak jak my. Jest różnica języków i to jest spraw wrażliwa.

Wojna na Ukrainie, ten temat żywy i bolesny, gdy tam byliśmy zginęło na wschodzie 3 żołnierzy, o czym powiedział ukraiński przewodnik, pochodzący z Zagórza. Wojna jest przypominana na ulicach, tablicach, pomnikach, w cerkwiach, w podawanych informacjach, zaczęła się 4 lata temu rewolucją godności na kijowskim Majdanie i trwa dalej. W sumie zginęło już 10 tys. osób, a 300 tys. jest rannych. Pytałem, czy są w Truskawcu, odesłano mnie do sanatorium wojskowego.

Z okazji 25-lecia „Perły Podkarpacia” trafił nam się występ niezłego tenora Rościsława Kuszyny, który rozpoczął od Ave Maryi, pieśń zadedykował ofiarom wojny, w podniosłym nastroju wniósł na estradę zapalony znicz. Towarzyszył mu pochodzący z Afganistanu wirtuoz akordeonu o armeńsko brzmiącym nazwisku.

A co będzie, jak Rosjanie pójdą dalej? Ojciec nie mógł się powstrzymać od zadawania pytań. „My bronimy Europę, jak zajmą Ukrainę, to pójdą też do was” – taki obowiązuje bohaterski przekaz. Z tym, że nie rozróżniają, że to jest ich wojna domowa i bratobójcza, nieraz słyszeliśmy, że agenci rosyjscy działają wszędzie i z pozyskaniem zdrajców nie będzie problemów.

Raz jeden słyszałem na balkonie, jak dwie dziewczynki pod dyktando matki ćwiczyły się w pieśni patriotycznej z refrenem o Ukrainie, starsza wiodła prym i uczyła młodszą.

Dlaczego znaleźliśmy się w „Perle Podkarpacia” (Perlyna Prykarpattya), sanatorium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Ukrainy, pilnowanym przez strażników? Dobre pytanie, sami je sobie zadawaliśmy. Stało się to przez przypadek, taką ofertę sprzedawało krakowskie biuro podróży. Teraz już wiemy, że należało pytać o inne sanatorium, np. „Karpaty”.

Doktora Lwa Romanowicza Kupicza spotkaliśmy w dniu wyjazdu, stał przy wyjściu obok dyrektora placówki Doktora Piotrowicza, obaj w kitlach. To było eleganckie pożegnanie naszej grupy z Krakowa. Podeszliśmy z podziękowaniem i uściskiem dłoni. Po wypis do gabinetu nie poszliśmy, bo być może nie zaliczyliśmy tej kuracji. Aby zanieść bagaże do podstawionego autokaru, musieliśmy wszyscy okazać strażnikowi podbite książeczki kuracji, nam stemple przybiła z uśmiechem pułkownikowa Lena.

 

SYTUACJE

  • Wokół 10-piętrowej „Perły Podkarpacia” hałaśliwie krążą jaskółki, jedna za drugą kręcą piruety, gonią się w zabawie czy ze strachu? Za muchami. Ale z nich piloci – szacunek! Nagle z rana usłyszałem znajomy ćwierk wróbla, przysiadł na balustradzie balkonu i rozglądał się wokół, lubię wróble i takie przebudzenia. Zadałem sobie głupie pytanie, w jakim on do mnie ćwierka języku? Zacząłem wysypywać mu pokruszony chleb, ale nie zauważyłem, aby przyleciał podziubać. Chleb wyłożyłem tak, aby gościowi zrobić fotkę, potem nawet kruszyłem na parapecie – nic z tego. Za to przyleciały gołębie. Z ptaków, oprócz drapieżników, które z auta trudno rozróżnić, widziałem dużo bocianów, chyba nawet więcej niż u nas.
  • Była wśród handlujących na truskawieckim Majdanie, może miała suszone grzyby albo co innego, młodsze sprzedawały czekolady. Ojciec mówił, że do jednej podszedł nieumundurowany funkcjonariusz z wyciągniętym mandatem, a ona wyciągnęła przygotowany plik banknotów. Wziął to od niej i pogroził palcem. A ta starsza odbyła rundkę i stanęła przed figurą świętych.

Share Button