Kto uratuje muzeum drukarstwa?
W epoce komputerów drukarstwo może wydawać się sztuką zapomnianą i niepotrzebną. Wystarczy jednak odwiedzić muzeum przy ul. Romanowicza i posłuchać barwnych opowieści JÓZEFA RAKOCZEGO, aby zrozumieć, że wcale tak nie jest.
Niepozorny budynek w krakowskim Podgórzu (ul. Romanowicza 17 a) kryje w sobie prawdziwe skarby. Znajdują się tu maszyny drukarskie, które większość z nas miała okazję widzieć jedynie za sznurami sali muzealnej; różnica polega na tym, że tutaj można je obejrzeć z bliska, dotknąć, a nawet samemu wypróbować ich działanie, zaś efekty swojej pracy zabrać do domu. Aż trudno uwierzyć, że miejsce to może wkrótce przestać istnieć…
– Druk typograficzny to była sztuka. Wiedzę można było nabyć, ale należało ją poprzeć predyspozycjami – smakiem, podejściem – mówi Józef Rakoczy, prowadzący wspomniane muzeum. Jako dowód pokazuje swoje prace – chociażby wykonane własnoręcznie firmowe wizytówki – zupełnie inne od tych, które widujemy na co dzień.
Marzenie o lataniu
Pan Józef jest z pochodzenia krakowianinem – urodził się i wychował właśnie w Podgórzu. 2 maja 2017 roku minie 50 lat odkąd rozpoczął praktykę drukarską. Nie zawsze jednak planował poświęcić się temu zawodowi. – Muszę przyznać, że był to przypadek – opowiada. – Moim wielkim marzeniem od lat dziecięcych było zostać pilotem. Konsekwentnie dążyłem do tego celu, przeczytałem wiele książek, interesowałem się też techniką – w wieku 13 lat zbudowałem swoje pierwsze radio, elementy były rozmieszczone na sklejce drewnianej, układy drukowane nie były jeszcze znane. Jednak kiedy chciałem wstąpić do aeroklubu, okazało się to niemożliwe, tylko ze względu na to, że mój ojciec jako siedemnastolatek został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, a następnie wyzwolili go Amerykanie, przez co był już „skażony” Zachodem. Bardzo mnie to podłamało psychicznie, zrezygnowałem z nauki w elitarnym wówczas technikum łączności, a któregoś dnia w gazecie zobaczyłem ogłoszenie o naborze do nauki drukarstwa. To była spontaniczna decyzja – coś musiałem ze sobą zrobić.
Podziemny drukarz
Podczas wydarzeń 1968 roku pan Józef nawiązał kontakty z demonstrującą młodzieżą i jako drukarz zaczął udzielać się w podziemiu. W 1975 roku z tego powodu został zwolniony z drukarni bez prawa powrotu do zawodu. – Jako technik poligraf mogłem się wówczas zatrudnić w każdym innym zawodzie, tylko nie w drukarni. Podjąłem zatem pracę jako zaopatrzeniowiec, co było sporą degradacją społeczną – wspomina.
W 1981 roku razem z żoną zdecydował się wyjechać do Austrii. Tam pracował początkowo w zajezdni autobusów w biurze turystycznym, a po pół roku znalazł pracę w drukarni. Cały czas myślał jednak o tym, aby się usamodzielnić. – Już w Polsce chciałem otworzyć własną firmę, ale w tamtych czasach było to niemożliwe – mówi. – W Austrii bardzo pomógł mi zmysł improwizacji, dzięki któremu nie tylko uczyłem się różnych technik druku, ale też starałem się je rozwijać.
Potrzeba matką wynalazku
Po kilku latach pobytu na obczyźnie Józef Rakoczy założył własną firmę. – Wynająłem piwnicę, w której zacząłem eksperymentować z drukami na skórze. Trochę to trwało, ale udało mi się uzyskać bardzo dobre efekty. Dodatkowo, ponieważ nie stać mnie było wówczas na zakup maszyn, musiałem je sam skonstruować. Zaczynałem tak naprawdę od zera, nie posiadając pieniędzy, a jedynie pomysł. I tak na pierwszym urządzeniu drukarskim, bo nie nazwałbym go nawet maszyną, zarobiłem pierwszy milion – opowiada z uśmiechem.
W roku 1999 jego firma notowana była na 31. miejscu wśród stu najlepszych w Austrii, następnie pan Józef wraz z synem zdecydował się przenieść interes do Krakowa. Około roku 2000 rozpoczął natomiast pracę nad nową technologią druku na tkaninach. – Wpadłem na pomysł farbowania tkanin naturalnych bez wody. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo tkaniny, które zakładają na ciało, nasączone są trującymi związkami, jak bardzo niszczy się środowisko właśnie poprzez skażenie wody. Najbardziej jest to widoczne w Chinach. Wszystko szło dobrze, planowałem tę technologię patentować. Okazało się jednak, że w Niemczech jest już ktoś, kto również nad nią pracuje. Nawiązałem z nim kontakt, spotkaliśmy się w Norymberdze i świetnie się porozumieliśmy – on był bardziej teoretykiem, ja praktykiem, więc uzupełnialiśmy się. Zainteresowanie ze strony największych światowych producentów branży tekstylnej było gigantyczne, a w 2012 roku mieliśmy w Stuttgarcie prezentować efekty naszej pracy. Niestety, wydarzyły się dwa nieszczęścia…
Styczniowego dnia 2010 roku podczas spaceru z psem pan Józef został potrącony przez samochód na przejściu dla pieszych, przy zielonym świetle, oskarżono go jednak, że to on zaatakował samochód oraz kierowcę i skazano na siedem miesięcy więzienia. Natomiast w lecie tego samego roku z powodu niedopatrzenia zarządcy budynku zniszczeniu uległy maszyny, tak precyzyjnie budowane na potrzeby nowej technologii. Co więcej, na wieść o tym wydarzeniu partner pana Józefa zmarł na zawał serca. – Po tych przypadkach nie byłem już w stanie dalej pracować, po wyjściu z więzienia firmę zastałem rozkradzioną, maszyny były zdekompletowane – wspomina ze smutkiem. – Tyle lat pracy i takie perspektywy… Nie robiłem tego dla siebie; przecież gdyby ta technologia weszła w życie, dzisiaj miałoby zatrudnienie co najmniej kilkaset tysięcy osób – graficy, drukarze tekstylni, szwaczki. Moim celem było zrobić pierwszy krok, aby przemysł tekstylny w jak największej mierze wrócił do Europy.
Józef Rakoczy ma na swoim koncie jeszcze kilka ciekawych wynalazków, które odniosły większy lub mniejszy sukces. Jako pierwszy na świecie skonstruował na przykład ergonomiczną podkładkę pod mysz komputerową grubości 0,8 mm (standardem była wcześniej grubość 5 – 8 mm). – Udało mi się zmienić nawyki ludzi i mam tę satysfakcję, że dziś wszyscy używają cienkich – mówi.
Muzeum drukarstwa
Skąd wziął się natomiast pomysł muzeum drukarstwa? – Tak się złożyło, że jestem najmłodszym z drukarzy, którzy jeszcze żyją, a mam wielki sentyment do typografii – sztuki, która 500 lat temu w Krakowie dała początek polskiemu drukarstwu. Uważałem też, że mam moralny obowiązek w stosunku do moich kolegów, by coś dla nich zrobić; przecież przez 500 lat służyli temu krajowi i miastu, a nie zostali właściwie uhonorowani. Maszyny, które się tu znajdują, przywiozłem z wielu zakątków Europy, wyciągałem je z różnych zakamarków, piwnic, niejednokrotnie zaniedbane, zardzewiałe, bo od dawna nikt ich nie używał.
Czy nie myślał, żeby znaleźć następcę, któremu mógłby przekazać swój warsztat? – Raczej nie. Pewnie miałby dobry chleb, gdyby chciał to kontynuować, bo jest wiele osób, które wciąż posiadają poczucie smaku i potrafią docenić zaproszenie czy wizytówkę wydrukowaną na ładnym papierze, ale wydaje mi się, że dzisiejsza młodzież już nie ma tej cierpliwości. Potrzeba na to też trochę nakładów finansowych, bo jednak nie jest to tylko naciśnięcie klawisza i uruchomienie drukarki.
Niedawno Józef Rakoczy otrzymał wypowiedzenie wynajmu lokalu przy ul. Romanowicza. W związku z tym nie wiadomo jak dalej potoczą się losy muzeum drukarstwa, gdyż niestety ani władze miasta, ani Muzeum Inżynierii Miejskiej nie wydają się być zainteresowane wsparciem inicjatywy. – Poświęciłem temu miejscu dwa lata życia, zainwestowałem w nie mnóstwo czasu i pieniędzy, a kiedy zgaszę światło, zamknie się pięćsetletni rozdział krakowskiego drukarstwa. Mnie zaczyna już brakować sił, żeby dalej walczyć – mówi ze smutkiem.
Tekst: Barbara Bączek
Zdjęcia: Wojciech Kuma